Animorpha
Nową ścieżkę motywu zapoczątkował Orwellowski Folwark zwierzęcy. W tej krótkiej (choć niezwykle znaczącej) powieści zwierzęta przejmujące rolę ich niedoszłych właścicieli przestały być ironicznie przedstawionymi figurami wzbudzającymi często śmiech. Zaczęły się zachowywać w niepokojąco znajomy sposób, a ich działaniami zaczęły rządzić jakże człowiecze instynkty (niestety te najpodlejsze). Knur Napoleon, despotyczny bohater książki, zaprowadza stopniowo pośród nowo wytworzonej społeczności własne porządki, decydując z czasem także o życiu i śmierci swoich poddanych. Relacja z powstania i upadku niesamowitej wiejskiej republiki to przy tym otwarta krytyka rzeczywistości oraz przestroga przed komunizmem. Wraz z nieco swobodną animowaną ekranizacją dzieła autora Roku 1984 (1954 rok), która wzbudziła szok i wywołała skandal (nieopatrznie zabierano na nią dzieci), przygoda antropomorfizowanych stworzeń rozpoczęła się również na dużym ekranie.
O, tak. Zwierzęta o
ludzkich kształtach przestały przypominać swoich dzikich odpowiedników, stały
się natomiast bardziej złożone charakterologicznie, niepokorne, słowem – coraz
bardziej przypominały nas samych. W Ameryce lat 60. w swej rozwiązłości
przodował Fritz – zdemoralizowany kot undergroundowego komiksu. Seks, przemoc,
używki, a także bunt we wszelkich jego przejawach (choć szczególnie to
pierwsze) miały odzwierciedlać charakter epoki rewolucji seksualnej. Na fali
swej popularności rozwiązły protagonista, zaciągający do łóżka każdą chętną
kobietę napotkaną na drodze (a niechętne posiadając wbrew ich woli), wkroczył
dwukrotnie na ekrany kin, najpierw w 1972 roku, a potem – dwa lata później. Nie
dziwi fakt, że pierwszy z nich był pierwszą produkcją animowaną, która
otrzymała najwyższą kategorię wiekową. Futrzasty bon vivant skończył jednak
kiepsko – zamordowała go była dziewczyna, a za narzędzie mordu posłużył kolec
do lodu.
Połączenie komiksu i
uczłowieczonych zwierzaków okazało się zaskakująco dobrym mariażem. Dowodem na
to jest chociażby wybitny (lecz swego czasu kontrowersyjny) Maus Arta
Spiegelmana. W tej poruszającej do głębi autobiograficznej opowieści o wojnie
oraz holokauście artysta zdecydował się przedstawić poszczególne nacje jako
odmienne gatunki. Żydzi są tu tytułowymi
myszami; prześladują je oczywiście nazistowskie koty, w tle przewijają się żaby
znad Sekwany, a Polacy – według wielu krytyków przedstawieni w krzywdzący
sposób (choć autor zaznacza, że nie takie było jego zamierzenie) – przybierają
postać świń. Autor na czarno-białych kadrach przywołuje najokrutniejsze oblicze
tamtego okresu, porusza wiele znaczących problemów, dzieli się refleksją na
temat człowieczeństwa, przez oblicza bohaterów tym bardziej uderzającą.
Wszystko to zaś przez pryzmat zdarzeń, które dotykają go osobiście, gdyż tyczą
się jego własnej rodziny. Spiegelman rezygnuje z prywatności powojennej traumy,
aby jakże niezapomnianym dziełem podzielić się ze światem. Co ciekawe, ten
niesłychanie ważny komiks dotarł do naszego kraju dopiero w roku 2001.
Maus udowodnił, że
zabieg antropomorfizacji może służyć do dotykania prawdziwie istotnych tematów,
lecz podobnych pozycji nie znalazłoby się wiele. Czyżby wina leżała po stronie bardziej
rozrywkowej natury czasów, w których żyjemy? Dla gadających zwierząt znalazło
się jednak miejsce w graficznym czarnym kryminale. Tym razem ojcowie
wielokrotnie nagradzanej serii to Francuzi hiszpańskiego pochodzenia. Powołali
oni do życia charyzmatycznego czarnego kota, prywatnego detektywa Johna
Blacksada, tytułowego protagonistę. Nowy Jork z kart tej publikacji to miasto
zbrodni i zepsucia, wytworzony klimat jest niezaprzeczalnie mroczny, a fabuły są
nieprzewidywalne. Dlatego też cykl od wielu lat cieszy się niesłabnącą
popularnością i doczekał się pięciu odsłon.
Niedawno (w tym roku) miała
miejsce premiera nowej intrygującej serii stacji Netflix (to ta, która
udostępnia od razu całe sezony). BoJack Horseman, bo tak brzmi jej
tytuł, jest wart uwagi z paru przyczyn. I nie chodzi tu bynajmniej o udział
gwiazdy Breaking Bad Aarona Paula, podkładającego głos pod postać współlokatora
głównego bohatera. Produkcję wyróżnia niesamowicie cięty, trafny humor. To
jedna wielka satyra na Amerykę, jej dziwactwa, słabostki, przemysł filmowy,
telewizję – dostaje się praktycznie każdemu. Humor, choć momentami przekracza
granice dobrego smaku, pozostaje cudownie bezkompromisowy, a większość żartów
jest nadzwyczaj inteligentna. Los Angeles w krzywym zwierciadle zamieszkują
osobniki, których natura w znacznej mierze stanowi dodatkowy dowcip albo w
każdej chwili może się takowym stać. Do moich ulubionych zagrań tego rodzaju
należy chyba nadanie żołnierzowi z Komando Foki postaci… no, właśnie foki
(!), fenomenalny okazuje się też pingwin z wydawnictwa Penguin Books czy
prominentny reżyser Quentin Tarantello. W tle przewijają się, rzecz jasna, także
prawdziwi celebryci. Najważniejszy jest jednak skończony gwiazdor o głowie
konia, z którego perspektywy oglądamy ten szalony świat. BoJack od dłuższego
czasu jedzie na aktorskiej reputacji z lat 90., kiedy to występował w
popularnym sitcomie. Kolejne porażki topi w strugach alkoholu, a gorycze dnia
codziennego osładza przypadkowym seksem. Naglony jednak coraz to bardziej
pogarszającą się sytuacją, pewnego dnia postanawia powrócić na arenę za pomocą
własnej biografii. Sęk w tym, że ma
problem z jej napisaniem… Horseman zachowuje się niczym bohater Californication
z Davidem Duchovnym w roli głównej – to zniszczony, zagubiony, zakompleksiony, zdemoralizowany
artysta na drodze nie do autobiografii, lecz do autodestrukcji. Mimo to (podobnie
jak w przypadku wzmiankowanego serialu) z czasem widz zaczyna mu kibicować, ponieważ
pod tą skorupą kryje się coś więcej, ponieważ jest on pomimo swej końskiej
aparycji niesłychanie ludzki. Cieszy zatem fakt, że jego perypetie nie zakończą
się na pierwszym sezonie, a nowy projekt Netflixa zyskał sobie całkiem sporą
popularność, kryje się w nim bowiem naprawdę duży potencjał.
Od bogów o głowach zwierząt
przez bajki po zapijaczonych gwiazdorów – motyw antropomorfizowanych stworzeń
przebył naprawdę długą drogę. Nabrał nowych ciekawych znaczeń, a wraz z jego
pomocą twórcy starają się powiedzieć coś o ludziach oraz o rzeczywistości,
która nas otacza. Zarazem spodziewane, jak i smutne wydaje się to, jak wiele
jest w człowieku zwierzęcia, choć tak usilnie stara się on wyjść na dominujący,
cywilizowany gatunek. Jak wciąż niezwykle trafne okazuje sie utożsamienie
niektórych naszych przypadłości z przedstawicielami „prymitywnego” świata
natury! W wizerunkach zabawnych postaci, karykaturalnych hybryd, jak w krzywym
zwierciadle, możemy wyraźnie dostrzec siebie. Pozostaje mieć nadzieję, że stanie
się to powodem do nieco głębszej refleksji.