Czas solistów
Nie chce mi się myśleć nad błyskotliwym leadem pełnym słownych zawijasów. Od razu walnę tu tezę: najważniejsze listy przebojów są obecnie zdominowane przez SOLISTÓW!
Krótko mówiąc, czasy dla muzyki granej wspólnie, kolektywnie czy w komunie są trudne. Fantazje, w których wszyscy członkowie grupy wciągają kreski z brudnego stołu w tourbusie, zmieniły się w wizje samotnych ataków w stylu alpejskim na szczyty zestawień. A jeśli już nawet jakiś zespół powstaje, to składa się głównie z osób, które uważają pozostałych muzyków za dodatek do swojego nieziemskiego talentu. Cóż, wszyscy pragną realizować tylko autorskie pomysły, do muzyki chcą podchodzić indywidualnie, a jeśli mają tyrać, to wyłącznie na własny rachunek.
Lecz nie myślcie, że kolejny raz będę narzekać na czasy i obyczaje z zapalczywością jakiegoś dziada. Bynajmniej! Nie ma we mnie ani grama tęsknoty za epoką wielkich formacji. Ani promila złości na tendencje opisane powyżej. Ot, taki los. Zresztą wiem coś, o czym zaraz i wy się dowiecie – o ile będzie się wam chciało przebrnąć przez kolejne akapity tego tekstu.
Szlaczek
Bo to zupełnie tak jak w szlaczku, który pokazywała nam pani na polskim (miał on chyba nawet swoją nazwę, więc redaktorka niniejszego tekstu zapewne obruszy się na mój brak elementarnej wiedzy). Góry i doliny owego szlaczka miały wskazywać na inklinacje poszczególnych nurtów ku artystycznym depresjom lub wzlotom. Wierzchołkiem pierwszego wypiętrzenia był antyk, pierwszą nizinę zajmowało średniowiecze, i tak dalej aż do dzisiaj (a tak na marginesie – obecnie ponoć wciąż pikujemy).
Ze wszystkim, co gra, brzęczy i dzwoni, co jest nagrywane, a potem – sprzedawane, sprawa wygląda podobnie. Mamy do czynienia z cyklami zmian wyznaczającymi okresy prosperity zespołów lub pojedynczych gwiazd. Oglądając zatem analogiczny szlaczek dla popu, zauważamy doliny zasiedlane przez solistów i genialnych self-made manów oraz ich przeciwność, czyli ideowe wzgórza i pokoleniowe orgazmy twórczości – wymarzone miejsca dla grup muzycznych, dążących ku wspólnym celom.
Tu można by postawić kropkę, ale skoro zostało mi jeszcze tyle wolnej przestrzeni, to zapełnię ją przykładami. Zacznę od dużego kalibru – lata 60., bodaj najlepszy czas dla słowa „razem”. Hiperindywidualny rock’n’roll poprzedniej dekady nabrał wtedy wspólnotowej świadomości. Rozpoczęło się wielkie święto spajającej idei niesionej przez muzykę. Wiara w to, że w grupie można zmieniać świat, łączyła ludzi. To właśnie na fali tych dążeń pojawiła się idea zespołu. Powstawały wówczas mozaiki sklejone z najprzeróżniejszych typów ludzkich i, o dziwo, działały sprawnie! Potem, na przełomie lat 60. i 70., nastąpił krach. Soliści z rozczłonkowanymi Beatlesami na czele odzyskali władzę. Na krótko jednak, bo oto brudne, złe i krzyczące „noł fjuczer” punki zaczęły przywracać wiarę w zespół. Nieprzypadkowo też lata 80. musiały zaczekać na prostych chłopaków z U2, którzy swoją ufnością w siłę wspólnoty zakończyli okres dominacji wielkich indywidualności w rodzaju Michaela Jacksona, Madonny czy Bruce’a Springsteena.
Obecnie znowu mamy czas solistów, który tak ładnie wygląda jako tytuł mojego artykułu. Lecz nie martwcie się, wy, co czekacie na kolejnych Stonesów. Już możecie świętować, bo zespołowy wyż wkrótce nadejdzie ponownie. Wy natomiast, którym bardziej leży obecna sytuacja… wy czytajcie dalej.
W pojedynkę
Mój ulubiony filozof John Winston Lennon napisał kiedyś zdanie: „Nie wierzę w Beatlesów”. Tym symbolicznym i, jakby nie patrzeć, gorzkim wersem trafił w sedno – obnażył rozczarowanie małymi utopiami (dużymi zresztą też). Owo rozczarowanie, a także zwrot ku fundamentalnej roli indywidualizmu powtarzały się już w historii nie raz i nie dwa razy (ci, którzy umieją liczyć, zauważą, że nawet i nie trzy razy). Oczywiście za każdym razem ich przyczyny są inne. Zmieniają się też ich przejawy.
Obecnie gra i słucha zawiedzione pokolenie millenialsów. Co tak zawiodło tych ludzi? Może to, że świat ma w dupie ich roszczeniowe postawy? W każdym razie paranoja samorozwoju i nahajki coachingu w rodzaju maksymy „Jesteś liderem”, które zrobiły z nich sfrustrowanych samotników, odcisnęły swoje piętno również na muzyce. Ci, którym udało się odnieść sukces komercyjny i którzy JUŻ COŚ MAJĄ, schlebiają narcyzmowi i hedonizmowi spod znaku YOLO (o czym mam nadzieję napisać w następnym artykule). Ci, którzy mieli mniej szczęścia i którzy dopiero CHCIELIBY COŚ MIEĆ, również zwracają się ku jednostkowości. Bo przecież kto wyrazi ich bolączki lepiej niż oni sami?
Nie załapaliśmy się też na spajającą ideę paradoksalnie dlatego, że w naszym XXI wieku jest… dobrze, wygodnie i – wbrew temu, co chce się nam wmówić – spokojnie. Czasy może i trochę nudne, ale nieproszące się o zawołanie: „W kupie siła”. Zasada rynkowa, że łatwiej wypromować pojedynczą osobę niż grupę artystów, krzepi się więc takim stanem rzeczy i sprzyja kolejnym solistom.
Źle to czy dobrze? Dobrze. Bezsprzecznie dobrze. Obiektywna jakość artystyczna nie zależy przecież od tendencji przeważającej w danym czasie. „Kolejni soliści” z akapitu powyżej są świetnie przygotowani do pełnienia swojej funkcji, a najlepszym spośród mainstreamu i alternatywy przysługuje pełne prawo do nazywania się artystami.
I cóż zatem masz robić, młody chłopaku / młoda dziewczyno pragnący / pragnąca zdziałać dziś wiele w muzyce? Licz przede wszystkim na siebie. Poleruj swoje „ja” aż do chwili, w której odbiorcy będą mogli i chcieli się w nim przejrzeć. A gdy już osiągniesz sławę, znajdź innych sławnych i wypolerowanych. Nagraj z nimi jakiś utwór, a pomiędzy waszymi nazwiskami wstaw magiczne „feat.”*.
*Dobre zespoły oczywiście też teraz powstają, ale sami wiecie, chciałem napisać coś pod swoją tezę.