Obejrzeliśmy

Deszcz w wielkim mieście

Skąd wiemy, że obejrzeliśmy dobry film? Ponieważ uśmiechaliśmy się szeroko jeszcze długo po napisach końcowych, a więc odnotowaliśmy bezwarunkowy odruch pod wpływem kinematograficznego popisu. Nie, nie arcydzieła, ale zgrabna to opowieść, która dotyka spraw głębszych, bolesnych paradoksów życia. W deszczowy dzień w Nowym Jorku czerpie z filmów minionych, pożycza myśli już wyrażone. Przepuszcza kadry z La La Landu czy Pretty Woman przez niszczarkę, taką, jaką zainstalował w ramie Banksy, która tnie na paski, ale wciąż da się rozpoznać obrazek.
Oto Gatsby – zbieżność nazwisk z bohaterem prozy Fitzgeralda w pełni zamierzona; w końcu Jay to doskonały materiał na bohatera komedii romantycznej – Welles w dodatku, zminiaturyzowany Woody, błyskotliwa karykatura z New Yorkera. Timothée Chalamet pasuje do niej jak ulał. W przeciwieństwie do literackiego pierwowzoru, nie wpatruje się w zielone światło latarni nad zatoką, o nie. To człowiek współczesny, niemelodramatyczny i krytyczny. Pali papierosy przez lufkę, jest jakby wykrojony z innej epoki, jeszcze pachnie naftaliną, lecz stroni od przyjęć – na snobizm ma alergię – i jest w ciągłym ruchu. Idealna komórka nowojorskiego organizmu, satelita krążący między ciałami niebieskimi znajomych bliższych i dalszych, który wypadł z własnej życiowej orbity.

Oto Ashleigh (nie przez „-ley”) – w Teksasie, skąd pochodzi, jest ich milion i nie wszystkie ujeżdżają krowy – blondyneczka, olśniewająco piękna, boleśnie głupia Southern belle. Czy tak wyglądałaby współczesna Daisy? Niewątpliwie ona i Gatsby nie należą do tego samego świata, ba, tej samej płaszczyzny egzystencji. Ebenezer Scrooge przeżył epifanię po spotkaniu z duchami świąt minionych, obecnych i przyszłych. Ashleigh, reporterka uczelnianej gazety, wplątana w burzliwe życiorysy reżysera, scenarzysty i aktora, nie wyciąga żadnych wniosków. Jeśli interesuje was postać, która mimo kolei losu po prostu nie jest intelektualnie zdolna do przemiany, koniecznie zobaczcie ten film. Antyheroina z plakatu co drugiej komedii romantycznej. Bardziej życiowo się nie da.

Frustrująca to przypadłość nie móc znaleźć właściwych słów, lecz bohaterowie filmów na nią nie cierpią. Scenarzyści wkładają im do ust zdania wystudiowane, zważone i zmierzone co do litery; tutaj liter się nie żałuje.  Znów czuć pazur z dawnych dobrych lat reżysera. Tak rodzą się majstersztyki cytowane później w sytuacjach towarzyskich czy wzruszające monologi podawane przez doświadczonych aktorów – przypadek matki Gatsby’ego narysowanej wprawną ręką w dosłownie trzech scenach (kto widział Tamte dni, tamte noce, pomyśli o rozmowie Elio z ojcem). Dla niej również warto wybrać się na ten film.

Czy stary, poczciwy Allen zdaje sobie sprawę z tego, że obśmiewają go za plecami, że szydzą z ostatnich filmów? Oj, doskonale wie, co ludzie piszą. Z wierzchu W deszczowy dzień w Nowym Jorku wydaje się prostoduszny, ale pod kożuchem bitej śmietany z farsy damsko-męskich przypływów i odpływów, przy akompaniamencie barowego fortepianu, kryje się poduszka z ostrymi szpilkami, którymi reżyser wprawnie upina tę tweedową marynarkę. Dość przytoczyć subtelne przyrównanie dziennikarstwa do prostytucji. Stać go też na odrobinę autoironii, której dopatrywać się można w sylwetce fikcyjnego filmowca w kryzysie twórczym.

W kontrapunkcie sam Allen dostrzega romantyzm i wielkie piękno w brzydocie życia. W nosie ma sfrustrowanych teoretyków kina i pretensjonalną młodzież. Że psuje im destylat z własnego dorobku zapisany w książkach i na Wikipedii. Że zmagać się musi z kontrowersjami, które mogą skutecznie przysłonić walory samego dzieła. Nie to, że raz wyjdzie, raz nie wyjdzie. Popełnia filmy, na które ma ochotę, w swoim stylu. Długa czołówka, font Windsor Light Condensed (fetysz czy identyfikacja wizualna?), smaczna muzyka, garść stałych zagadnień, psychodrama i brechtowskie dialogi – to stan umysłu. Jedni twierdzą, że W deszczowy dzień w Nowym Jorku to „jego najlepszy film od czasu Blue Jasmine” [1]. Inni – że „nieznośna nostalgia”, „wizja starszego pana, który nie zauważył, że świat się zmienił”, że „reżyser ewidentnie stracił ostrość widzenia” [2].

Jedyne, co mamy do powiedzenia malkontentom, którzy lubią nad filmem pokręcić nosem, to: nie znacie się na żartach ciętych pod skosem. Reszta niech korzysta z tego, że możemy się dobrze bawić w kinie przed resztą świata (w końcu wyświetlamy go jako pierwsi po przymusowej banicji Allena ze Stanów). La di da, la di da, la la.


tytuł: W deszczowy dzień w Nowym Jorku

reżyseria: Woody Allen

scenariusz: Woody Allen

obsada: Timothée Chalamet, Elle Fanning, Selena Gomez, Jude Law, Liev Schreiber, Diego Luna

czas trwania: 1 godz. 32 min

data polskiej premiery: 26 lipca 2019

gatunek: komedia

dystrybutor: Kino Świat


[1] Marcin Pietrzyk, Filmweb, https://www.filmweb.pl/review/Pot%C4%99ga+s%C5%82owa-22792

[2] Łukasz Knapp, Vogue Polska, https://www.vogue.pl/a/nowy-film-woodyego-allena-nieznosna-nostalgia


Film obejrzeliśmy dzięki współpracy z kinem Helios

Tłumacz z zawodu, pisarz z ambicji, humanista duchem. W wolnych chwilach pochłania nałogowo książki, obserwuje zakręcone losy fikcyjnych bohaterów telewizyjnych i ucieka w światy wyobraźni (z powrotami bywają problemy). Wielbiciel postmodernizmu, metafikcji oraz czarnego humoru. Odczuwa niezdrową fascynację szaleństwem i postaciami pokroju Hannibala Lectera. Uważa, że w życiu człowieka najważniejsza jest pasja.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %