Muzyka dla mas/nas

Do kapelusza, do kubka, do futerału

Tak sobie pomyślałem: mam dziesięć palców, gitarę akustyczną, niepewny status majątkowy i wrodzoną niechęć do pracy – dokładnie to, co potrzebne do grania na ulicy. Postanowiłem więc trochę w ten sposób dorobić, a przy okazji wzbogacić koloryt miasta stołecznego moimi lichymi umiejętnościami instrumentalnymi. Przed tym występem wypadałoby jednak przeprowadzić mały research, żeby dowiedzieć się, co i jak, a przede wszystkim żeby zobaczyć, czym w ogóle takie uliczne granie jest.

Wielu muzyków, którym udało się zrobić karierę, zaczynało właśnie od występowania na ulicy. Jeszcze więcej jest tych, którym się nie udało i którzy wciąż grają tylko tam. W jednym i drugim przypadku podobne doświadczenie to świetna szkoła życia. Każde wyjście ze swoją twórczością na miejski bruk to krok ku przezwyciężaniu stresu i uodpornianiu się na trudne warunki pracy (czytaj: gołębie i straż miejska). A żeby nie zostawiać tezy bez stosownego przykładu: Maciej Maleńczuk opowiadał, że gdy przyciskany biedą, wyżymającą z butelki ostatnie krople wódki, zdecydował się grać na ulicach, był najbardziej stremowanym człowiekiem żyjącym w mieście Kraka. Ze strachu przed uszami przechodniów wybierał więc zupełnie odludne zakątki rynku, a gdy już na własną zgubę gromadził wokół siebie słuchaczy, zamykał oczy i wyobrażał sobie, że dookoła nikogo nie ma. Z czasem jednak nabrał odwagi, uwierzył w swój blues i wyrósł na jednego z najciekawszych polskich artystów. Można? Można!

Najlepsze w tym wszystkim jest jednak to, że tego rodzaju granie daje chyba najbardziej bezpośredni kontakt z odbiorcą. Nie ma ani barierek, ani biletów, ani sceny, ani nawet ochroniarzy pilnujących, żeby zachwycony tłum nie pożarł wykonawcy żywcem. Tylko my, nasza muzyka, spacerowicze i ich kieszenie pełne drobniaków. Każde przystanięcie przechodnia staje się sukcesem, a każda moneta wrzucona do czapki – zapowiedzią platynowych płyt.



Ile waży złotówka
?

Otóż dokładnie pięć gramów. I o tę pięciogramową, okrągłą blaszkę codziennie starają się setki mniej lub bardziej utalentowanych muzycznie Polaków w Warszawie, Krakowie, Poznaniu, Toruniu, Radomiu… a nie, w Radomiu nie. Ale dostać ową blaszkę nie jest łatwo. W naszym kraju artystę ulicznego wciąż postrzegamy trochę jak bardziej pomysłowego żebraka, podczas gdy w wielu innych krajach miejskie występy to element szanowanej i nierzadko elitarnej profesji. Poziomem muzycznym wcale Europie nie ustępujemy. Chodzi raczej o naszą mentalność, która każe sądzić: „Dwudziestolatek bez pracy, niepoważnie brzdąkający na ulicy? Czyli zapewne narkoman”. A przecież żaden szanujący się obywatel nie da takiemu pieniędzy, bo zaraz pobiegnie kupić i wstrzyknąć sobie marihuanę.

No dobra, może trochę przesadzam, ale kolorowo na pewno nie jest i uliczni muzycy mają tego świadomość. Tym mocniej więc strzegą swojego skrawka ulicy, o ile okazuje się on dochodowy, bo – jak wiadomo – grunt to dobra lokalizacja. Niestety, cierpi na tym stan rodzimej muzyki. Zbigniew Hołdys opisywał kiedyś, jak stracił sympatię dla grajków. Były lider Perfectu planował nagrać płytę z muzykami ulicznymi. Podobno jeden z nich, gdy usłyszał od Hołdysa taką propozycję, zapytał tylko: „A ile za to dostanę”? Od szansy na zrobienie kolejnego kroku w muzycznej karierze wolał gwarantowany zarobek w atrakcyjnym turystycznie punkcie miasta.

Inna sprawa to gusta muzyczne naszych słuchaczy. Siadając pod ratuszem i grając na gitarze, akordeonie, okarynie lub kazoo, beatboksując czy po prostu klaszcząc w dłonie, w pewnym sensie występujemy sami dla siebie i liczymy na łut szczęścia. Nie ma co się oszukiwać – ani ten pan w garniturze i z teczuszką, ani tym bardziej ta piękna pani w garsonce nie należą do naszych słuchaczy. Prawdopodobnie zupełnie przypadkiem znaleźli się akurat w tym samym miejscu co my i, chcąc nie chcąc, muszą słuchać, jak się produkujemy.

Dlatego właśnie muzyk powinien dbać o wysoki poziom artystyczny wykonania. Maltretowanie przechodnia zawodzeniem i fałszowaniem to grzech ciężki, a przecież można inaczej! Szczerze i od serca, tak jak się najlepiej potrafi. Tylko wtedy pan w garniturze i pani w garsonce przystaną na chwilę, ryzykując spóźnienie do pracy.

Syrenko, rzuć grosika

A jak to wygląda w Warszawie? Jeśli chodzi o warunki, to nie jest źle, a powiedziałbym nawet, że jest bardzo dobrze. W przeciwieństwie do na przykład Gdańska, w którym grać można tylko po uzyskaniu pozwolenia (oczywiście płatnego) od Zarządu Dróg i Zieleni, w Warszawie występować ma szansę każdy, kto posiada choć odrobinę dobrych chęci i muzycznych umiejętności. Udało mi się kiedyś porozmawiać z zagranicznym studentem, który pod bramą UW dorabiał sobie do kawy z automatu, grając Hang Me, Oh Hang Me. Może nie był wybitnym muzykiem, ale słuchanie go sprawiało ludziom przyjemność, a i on sam wyglądał w tamtej chwili na takiego, co to lubi posiedzieć z gitarą. To właśnie uświadomiło mi, że każdy, komu miedziaki przestały brzęczeć w kieszeni, ma prawo sobie bezkarnie pograć na świeżym powietrzu.

 

Niestety przez to różnie bywa z poziomem. Niektórzy myślą, że brak konieczności posiadania pozwoleń oznacza także brak konieczności posiadania podstawowej wrażliwości muzycznej. Strasznie dziwi mnie to, że w Warszawie – stolicy podwórkowych kapel, historycznej siedzibie ulicznych grajków takich jak Stanisław Grzesiuk czy Witek z Atlantydy – w tym właśnie mieście… jakiś koleś tłucze patykami w europaletę. Możecie go spotkać codziennie przy stacji metra Centrum. Owszem, Paleciarz to już stały element wystroju i trudno wyobrazić sobie bez niego krajobraz popularnej Patelni, ale (ku mojemu wielkiemu rozczarowaniu) widywałem też inne mało kompetentne osoby, które najwidoczniej z czystej perfidii dźgały przechodniów swoimi melodiami. Nie zrozumcie mnie źle! Nie żądam usunięcia ich z ulic. Wolny kraj! Ale jednak gula mi wyskakuje, gdy widzę grajka, który uczy się grać dopiero podczas występu.

Istnieją jednak i tacy, których szczerze podziwiam i którym zawsze wrzucam większego lub mniejszego orła w koronie. Do moich ulubionych należą: cymbalista, którego często można spotkać na Krakowskim Przedmieściu, oraz gwiżdżąco-tupiący dziarus grający standardy na kontrabasie. Obaj wykonują piękną muzykę, doskonale znieczulającą na miejski hałas.

Muzyka na ulice

Stroimy gitarę, uczymy się tekstu, ładnie się uśmiechamy i idziemy na chodnik. Nie ma powodów do wstydu, jeśli umiemy grać. Tak naprawdę zarobek to sprawa drugorzędna – albo się coś dostanie, albo nie. Moim zdaniem chodzi głównie o samą frajdę z występowania. A kto wie, może pod wpływem naszej muzyki Zbigniew Hołdys jednak zmieni zdanie o miejskich grajkach? Albo też przydarzy nam się jedna z tych surrealistycznych historii, które zdarzają się tylko na ulicy – taka jak na przykład ta, która spotkała Janusza Wojtarowicza z Motion Trio. Gdy muzykował on na rzymskim bruku, nagle ktoś do niego podszedł, wskazał na trzech mężczyzn o wyglądzie bandziorów obcinających palce i powiedział: „Mówią, że ładnie grasz, ale w ogóle cię nie słychać”. Następnie rzeczeni panowie wzięli go pod ręce i wsadzili do samochodu. Wojtarowicz już żegnał się z życiem, ale ku jego zdumieniu samochód zajechał pod sklep muzyczny. Tam mafiosi wrażliwi na muzykę kazali mu wybrać sobie sprzęt nagłaśniający. Następnie odwieźli go na miejsce, aby móc usłyszeć efekt swojej dobroczynności. Wojtarowicz nigdy potem nie spotkał już szanownych mecenasów, a jedyną pamiątką po nich stał się nowoczesny sprzęt, który mu ufundowano.

Od czasu do czasu do kapelusza wpada coś więcej niż pieniądze. Dla takich chwil warto grać.

(Ur. 1991) Poeta, prozaik, felietonista. Wzrost - 176 cm. Szczupły. Oczy koloru szarozielonego. Bez nałogów i obciążeń finansowych. Jego ulubiona liczba to 100000000. W przyszłości chce zostać samolotem.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %