Komiksowa wizyta w Chinach
Kanadyjski animator trafia do Shenzhen, by nadzorować produkcję francuskiego filmu animowanego. Spotyka się ze społeczeństwem odciętym od świata oraz reszty Chin – elektrycznymi płotami i kordonem uzbrojonych strażników. Swoje obserwacje zapisuje w postaci komiksowego traveloga, który stanie się początkiem jego bardzo udanej kariery w tym medium.
Guy Delisle – bo oczywiście o nim piszę – to jeden z moich najulubieńszych komiksiarzy. Towarzyszy mi od początku komiksowej przygody i wciąż jego Kroniki jerozolimskie znajdują się w okolicach szczytu mojej listy najlepszych komiksów (chociaż najbardziej lubię Alberta i Alinę – ma to sens?). Na szczęście jest to relacja wciąż odnawiana, m.in. dzięki nowym tytułom i wznowieniom starych, przez co Delisle nie jest takim autorem, którego się ceni, ale już trochę o nim zapomina.
Tego statusu quo nie zmienił wydany w lipcu przez Kulturę Gniewu debiut Delisle’a – Shenzhen. Już od razu mogę zdradzić, że nie nadwerężył on mojego fanowskiego uczucia, ale też nie znajdzie się we wspominanym wcześniej prywatnym topie komiksów. A jednak ten debiut został tak dobrze przyjęty 20 lat temu, że artysta przerzucił się z dynamicznej na statyczną formę sztuki. I dobrze, to jest w zasadzie największa zaleta komiksu. Poza tym nie wiem, czy zostałabym tak dużą fanką Delisle’a, gdybym zaczęła właśnie od niego.
Na początek kilka słów o stylu, który wyraźnie odbiega od czystej linii, z którą można teraz kojarzyć artystę. Ilustracje są cieniowane, szkicowe, brudne. W ekstremalnych przypadkach w ogóle nie widać, co znajduje się w kadrze. Cieszę się, że autor porzucił ten sposób rysowania, bo chociaż nie jest on jakiś koszmarny, to w porównaniu z innymi jego komiksami wypada po prostu gorzej. Szczególnie widać to w rysunkach panoramy miasta czy pojedynczych budynków – wystarczy że przypomnę sobie takie pocztówki z Kronik jerozolimskich, które przecież też są szkicowe i dosyć proste, ale jednak wyglądają świetnie, jak dopracowany, pełnoprawny obraz.
Poza tym widać, że komiksiarz wypracował sobie już na początku pewną strukturę prowadzenia akcji i nie zmienił wiele w późniejszych pracach. Są więc skoki między obowiązkami zawodowymi a turystyką, są ironiczne komentarze, próba zrozumienia zasad rządzących społecznością z odwiedzanego kraju, dużo autotematycznych wtrętów. Niemniej zdaje mi się, że z upływem czasu ironia przesunęła się u niego bardziej w stronę autoironii, oko obserwatora lepiej zogniskowało soczewkę. Może to być artystyczny rozwój, ale też przyznajmy, że kulturowo zamknięte Shenzhen to niełatwy obiekt badania.
Tak czy inaczej, te zmiany zaliczam zdecydowanie na plus. Pokuszę się o stwierdzenie, że w Shenzhen Delisle nie rozumie świata, w którym przyszło mu przebywać, i często na tę kulturową obcość reaguje pustym śmieszkowaniem albo po prostu przekazuje nam swoją autentyczną reakcję – bez dodatkowego pogłębienia problemu czy objaśniającego komentarza. Dlatego jest to bardziej biograficzny komiks przedstawiający wizytę w innym kraju, natomiast jego późniejsze publikacje zbliżają się do gatunku reportażu – chociaż wciąż nie unikają osobistej perspektywy (którą bardzo cenię), to mają w sobie duży ładunek poznawczy czy nawet edukacyjny.
Jeśli zatem chcecie wiedzieć, jak Kanadyjczyk odnalazł się w Chinach, jak wygląda praca nad animacją, jak korzystać z regionalnej kuchni, nie znając języka, czy jak podłączyć się do rzeki rowerzystów, sięgnijcie po Shenzhen. Dla mnie ten komiks to bezsprzeczne must have ze względu na nazwisko autora, ale gdybym miała polecać Delisle’a komuś, kto go wcześniej nie czytał (a polecam po tysiąckroć!), to na pewno nie wymieniłabym debiutu.
tytuł: Shenzhen
autor: Guy Delisle
wydawnictwo: Kultura Gniewu
przekład: Paweł Łapiński
miejsce i rok wydania: Warszawa 2021
liczba stron: 152
format: 165 × 245 mm
okładka: miękka za skrzydełkami
druk: czarno-biały