Ile duszy jest w PCV?
Rozgrzany, czarny glut zostaje sprasowany na cienki dysk. Potem trzeba jeszcze tylko nakleić nalepkę z nazwą zespołu, którego twórczość kryją w sobie wyżłobione rowki. Tak oto powstaje płyta winylowa – czyli kamień węgielny rynku fonograficznego i przez kilka dekad główny nośnik muzyczny. Ostatnimi czasy przeżywa ona swój renesans, a melomani potrafią wyłożyć grube pieniądze na kolejny krążek do kolekcji. W ferworze orgiastycznej fascynacji tym powrotem do przeszłości mało kto zadaje sobie pytanie, czym winyl jest dzisiaj.
Wśród pierdyliarda tekstów dotyczących odradzającego się zainteresowania płytami gramofonowymi próżno szukać jakiegoś wyważonego głosu. Bombastyczne tytuły w stylu „triumfalny powrót winyli” zlepiają się w jeden wielki hurraoptymistyczny okrzyk zachwytu. Uśredniając treść tych artykułów: wszystkie mówią o naturalności dźwięku, pełni muzyki, rytuale związanym z całym procesem słuchania, no i oczywiście o „duszy”, którą skrywają winyle (swoją drogą – aż dziw, że tą herezją nie zajął się jeszcze episkopat). Nieustannie karmieni podobnymi zdaniami, nawet najbardziej sceptyczni słuchacze nabrali przekonania, że faktycznie mamy do czynienia z jakąś cudownością godną najwyższej czci. Posiadanie chociażby skromnej kolekcji stało się wyznacznikiem dobrego tonu.
Rzuciliśmy się więc (ku uciesze roztoczy, żyjących w starych kartonach) na antykwariaty, zaczęliśmy brutalnie przetrząsać szafy naszych staruszków w poszukiwaniu muzycznych rarytasów, przypuszczając tym samym bezpardonowy atak na resztkę młodzieńczych wspomnień rodzicieli, snobujemy się na giełdach i targach, szperając między kopertami szorstkimi ze starości. Nad tym wszystkim natomiast czuwają, niczym głębinowe ryby, wytwórnie muzyczne wabiące nas w swoje paszcze światełkami reedycji staroci i nowościami na 12-calówkach. Krótko mówiąc, winyle po prostu wypada mieć.
Lans w tempie 33 obrotów na minutę
Z zawiści, że sam takowych płyt nie posiadam, usiadłem i zacząłem myśleć o czymś, co usprawiedliwiałoby te niewybaczalne braki w mojej fonotece. Gdy tak dumałem nad całym zjawiskiem, nieoczekiwanie dokonała się we mnie introspekcja, która przybrała postać wielkiego, neonowego napisu „JAKIE WĄTPLIWOŚCI MAM WOBEC WINYLOWEGO SZALEŃSTWA?” i zachęcała do udzielenia odpowiedzi na to pytanie.
Otóż zawsze mierziła mnie pretensjonalność bijąca od niektórych (bo oczywiście nie od wszystkich) entuzjastów krążków z PCV – szczególnie tych plus minus w moim wieku, znaczy się szczyli. Zanim jednak nazwiecie mnie hejterem albo określicie innym, bardziej dosadnym i bardziej słowiańskim słowem na „h”, dajcie mi się wytłumaczyć.
Siada oto taki fascynat wygodnie i zaczyna snuć swoją opowieść. Rzuca nazwami grup muzycznych, które poza nim znają tylko sami członkowie tych zespołów. Godzinami tłucze temat gramofonu, na który wydał siedem pensji swoich rodziców, i chwali się wiedzą dotyczącą preparatów do czyszczenia tego sprzętu. Na koniec puszcza wiązankę o wspomnianych już niesamowitych doznaniach słuchowych, gwarantowanych przez odbiór muzyki z winyla. Okej, stary. Polansowałeś się w towarzystwie. Twoja zadbana broda drwala poskręcała się z radości, a oczy ukryte pod ray-banami promienieją dumą. Ale co z tego? Nie zgubiłeś przypadkiem w tym wszystkim sensu?
Pamiętam historię opowiedzianą mi przez pewnego starszego jegomościa, którego spotkałem na targach płyt winylowych (tak, wiem, hipokryta ze mnie). Przytoczę ją w całości:
Miałem w technikum kolegę. A brzydki był jak noc! Nikt nigdy nigdzie go nie zapraszał. Ale ten mój kolega miał siostrę w Anglii, która to przysłała mu Dark Side of The Moon Pink Floydów tuż po premierze. Rarytas, panie! W Polsce nie było co nawet o tym marzyć. I ten mój obrzydliwy kolega od razu stał się najchętniej widzianym gościem na domówkach. Zapraszano go na każdą prywatkę… Oczywiście pod warunkiem, że przyjdzie z Floydami na winylu.
Taką siłę przebicia miał kiedyś album muzyczny – niezależnie od nośnika i jakości dźwięku. Jeśli miałeś płytę Deep Purple, Led Zeppelin czy Black Sabbath, stawałeś się kimś. Za czasów komuny łatwiej było zdobyć uran niż takie krążki! Dziś posiadaniem nawet setki miliardów winyli mało kogo wzruszysz, jeszcze mniej osób zainteresujesz, a ci, których powalisz na kolana, będą występowali w przyrodzie jedynie w śladowych ilościach i prawdopodobnie odnajdziesz ich na twoim forum płytowym.
Co kupujemy? Czego słuchamy?
No dobra. Może odrobinkę przesadzam i trzeba przyznać rację temu, kto posądzi mnie w tej chwili o bezpodstawny ból d***. W końcu Polska to wolny kraj, czyż nie? Zatem niech każdy kto chce, bez względu na od dawna martwe konteksty, słucha sobie muzyki z gramofonu ile wlezie. Zresztą nie jestem masochistą, aby rozmyślnie kręcić się wśród wielbicieli winyli i katować ich rozważaniami. Schodzę więc ze wszystkich tych, którzy poczuli się dotknięci moim dotychczasowym wywodem.
Jednocześnie przystępuję do heroicznego, frontalnego ataku na wytwórnie płytowe. Z nimi nie ma żartów, więc krytykę oprę tylko na twardych i rzeczowych argumentach.
A przynajmniej na jednym twardym i rzeczowym argumencie, który zwie się Neil Young. Kanadyjczyk znany z zespołów takich jak Buffalo Springfield oraz Crosby, Stills, Nash & Young, z występów na festiwalu Woodstock i z długiej kariery solowej w rockowym światku pełni funkcję kogoś w rodzaju papieża albo Dalajlamy. To głos sumienia i niepodważalny autorytet. Jakiś czas temu otworzył swoje świętobliwe usta, aby zająć stanowisko w sprawie renesansu płyt winylowych. Otóż według Younga koncerny nagraniowe tak naprawdę wciskają ludziom… CD na winylu! I nie ma mowy o całej tej wysławianej przestrzenności, pożądanych trzaskach i dźwiękach nieskażonych kompresją. Neil mówi (i według mnie ma całkowitą rację), że duże firmy szybko doszły do podstawowego wniosku: ludziom zależy najbardziej właśnie na samym fakcie posiadania winylowego nośnika. Czemu tak się dzieje? Głównie dlatego, że dzisiejsze cyfrowe nagrywanie muzyki w nowoczesnych studiach jest szybsze, łatwiejsze i bardziej opłacalne, odznacza się zatem wszystkimi cechami, w których kochają się korporacje. Nikomu w EMI czy w Atlantic Records nie zależy na archaicznych metodach. Tamtejsi specjaliści bardzo chętnie za to upchną te same dźwięki zarówno na kompakcie, jak i na winylu. Zarobią tym samym więcej pieniędzy, a niczego nieświadomy konsument z dumą wepchnie kopertę z 12-calówką na półkę.
Nie ma co podejrzewać pana Younga o złe intencje. Wszak większość jego kariery przypadała właśnie na dominację winylu, a on sam udowodnił swoją troskę o jakość dźwięku, gdy powołał do życia portal PONO udostępniający (oczywiście odpłatnie – artyści też muszą jeść) muzykę w tzw. formatach bezstratnych.
Ściągnijmy winyl z ołtarza
I tak to właśnie z grubsza wygląda. Cały ten szał wokół kawałka PCV może rozbudzać wyobraźnie, przywoływać obrazy starych, dobrych czasów i tak dalej. W moim przypadku jednak powoduje wywracanie się bebechów, wynikające z obserwacji „hipsterstwa” (nie mam pewności, czy sam nie należę do tej grupy społecznej) i jego pustosłowia.
Nie zrozumcie mnie źle. Świetnie, że przypominamy sobie o czymś tak zasłużonym dla muzyki jak płyta gramofonowa. Oby tendencja poszukiwania dobrej jakości dźwięku trwała nadal! Wszystko psuje się dopiero wtedy, gdy okrągły plastik w ładnej okładce zaczyna być ważniejszy od tego, co wydobywa się z głośnika. Ile więc duszy tkwi w winylu? Nie ma jej wcale. Jeśli jednak przestaniemy fetyszyzować trzeszczącą płytę, usłyszymy na niej za to, ile duszy włożył w swoją pracę muzyk. Amen.