Dziesięc kochanek filmu

Jak historię wibratora zamienić w komedię romantyczną

Historia niejedno ma imię, szczególnie jeśli pomyślimy o filmach historycznych. Ich twórcy przenoszą nas w różne epoki: od ery kamienia łupanego po współczesność. Pomagają zapoznać się z najważniejszymi wydarzeniami w dziejach ludzkości. Od czasu do czasu wybierają jednak temat, który nie ma szans zagościć na szkolnych lekcjach historii.
Tak właśnie postąpili scenarzyści filmu Histeria – romantyczna historia wibratora. Wymowny tytuł sugeruje ciekawą, intrygującą i prowokującą opowieść, dlatego warto potraktować go jako klucz, przeprowadzić analizę tej komedii i porównać oczekiwania z rzeczywistością.

Kilka słów o historii histerii

Słysząc słowo „histeria” przeważnie myślimy o wrzeszczącym dzieciaku, któremu lizak upadł na ziemię lub o rozentuzjazmowanych fankach na koncercie The Beatles, ale zjawisko to jest dużo bardziej skomplikowane. I zdecydowanie starsze niż brytyjski megazespół. Jak informuje najbardziej podręczne źródło elementarnej wiedzy z każdej dziedziny – Wikipedia, historia histerii sięga starożytnego Egiptu. Nie da się ukryć, że z dzisiejszej perspektywy to dzieje wielce pocieszne. Egipcjanie uznawali macicę (gr. hystera) za żywe zwierzę, które wędruje sobie po kobiecym organizmie i uciska przy tym poszczególne organy, przez co powoduje różne dolegliwości. Samo pojęcie stworzył Hipokrates i dodał jeszcze do egipskiego opisu przyczynę choroby: brak aktywności seksualnej, co – ma się rozumieć – zmuszało macicę do poszukiwania wilgoci w innych częściach ciała. Średniowiecze wcisnęło tu jeszcze opętanie oraz czary, ale i medycy renesansowi nie byli lepsi ze swoją teorią nasienia gnijącego gdzieś z tyłu głowy.

Trzeba było dopiero Pierre’a Janeta i Zygmunta Freuda, by zbliżyć się do współczesnej koncepcji histerii. Obecnie jednak w medycynie nie korzysta się z tego terminu, zalega on tylko w języku potocznym. Trzeba za to przyznać, że cechy zaburzenia dysocjacyjnego w głównej mierze pokrywają się z powszechnym wyobrażeniem ludzi, gdyż do jego symptomów zalicza się: nadmierną ekstrawersję, emocjonalność, płaczliwość, demonstracyjność zachowań. I tak w pierwszych minutach filmu możemy obserwować pacjentki opisujące swoją kondycję, na którą składają się czynniki charakterystyczne zarówno dla pierwotnych, jak i dzisiejszych teorii.

Inne zagwozdki medyczne

Zasadniczo wątek medyczny ściśle przylega do akcji Histerii. Główny bohater, Mortimer Granville, to młody lekarz. Trzeba dodać – lekarz z powołaniem. W tym przypadku jednak pasja nie sprzyja karierze, bo jakże tu traktować z powagą młokosa wciąż i wciąż straszącego pacjentów maleńkimi, wręcz niewidocznymi żyjątkami o obco brzmiącej nazwie „bakterie”? Zainteresowanie nowinkami medycznymi to przekleństwo Mortimera, ponieważ przez zbyt postępowe (jak na tamte czasy) poglądy na żadnej posadzie nie może zagrzać długo miejsca.

Dopiero po zwolnieniu z kolejnej pracy w kolejnym szpitalu nasz bohater trafia do dosyć specyficznego prywatnego gabinetu Dalrymple’a, gdzie klientkami są wyłącznie kobiety cierpiące na histerię. Jako że przypadłość dotyczy połowy mieszkanek Londynu i doktor na gwałt potrzebuje dodatkowej pary rąk, od razu zatrudnia Mortimera. Oprócz godziwych zarobków młodzieniec zyskuje mieszkanie, wyżywienie i najważniejsze: zajęcie, które łączy się z niesieniem pomocy potrzebującym. Brzmi to jednak nieco dziwacznie, gdy weźmiemy pod uwagę rodzaj aplikowanej terapii, polegającej na dostarczaniu kobietom orgazmu poprzez ręczną stymulację narządów płciowych…

I gdzie tu romantyzm?

Między jednym a drugim spazmem starszawych przeważnie kobietek (których to wrażeń o wątpliwym statusie estetycznym nie oszczędzono widzom) można jednak znaleźć miejsce na miłość! Przecież obok młodziutkiej, śliczniutkiej i słodziutkiej córeczki doktora Dalrymple’a nie sposób przejść obojętnie. A jeśli jeszcze wspomnieć o idącej w parze z tym małżeństwem możliwości przejęcia intratnego interesu, to już właściwie grzech się nie zakochać. Dlatego asystujemy przy narodzinach uczucia, kolejnych etapach związku, następnych konwencjonalnych spotkaniach i banalnych rozmowach. Stopniowo ogarnia nas znużenie i aż gotowi jesteśmy zatęsknić za okrzykami rozkoszy jednej z pacjentek przychodni. Kątem oka zauważamy jeszcze dwuznaczne napięcie między Mortimerem a drugą, starszą i nie tak idealną córką doktora, no ale kto by tam się przedwcześnie interesował związkiem, który – jak łatwo przewidzieć – niechybnie wybuchnie namiętnością dopiero pod koniec filmu.

Miejsce Klio

Bez zbędnych eufemizmów należy stwierdzić, że tak zwany wątek miłosny został potraktowany prostacko, schematycznie i uwłaczająco nawet dla takiego gatunku, którym jest komedia romantyczna (niezaliczająca się przecież do zbyt wymagającego kina). Niestety to, co można wrzucić do worka z historią, nie prezentuje się wcale lepiej. Pomijam opisany już motyw „histeryczny”, ale wspomnę o poruszonych w filmie tematach emancypacji, organicyzmu i pracy u podstaw. Wszystkie te hasła uosabia Charlotte Dalrymple, starsza córka czcigodnego doktora, w której postać wcieliła się znana skądinąd Maggie Gyllenhaal.

Wspomniałam już wcześniej, że druga siostra nie była ideałem. Powód? Nie spieszyło jej się do zamążpójścia, nie interesowała się kobiecymi zajęciami, zachowywała się niegrzecznie, nie dbała o swój wizerunek i często unosiła się dumą tak nieprzystającą młodej damie. Znaczy się emancypantka. Dodatkowo próbowała resocjalizować byłą kurtyzanę, prowadziła przyczółek dla dzieci robotników i jeszcze cały swój animusz oraz niekwestionowaną inteligencję sprzeniewierzała, by te dzieci wyedukować i (zbytek łaski!) nauczyć podstaw higieny osobistej. Nie trzeba szukać daleko, by podobnie scharakteryzowanych bohaterów znaleźć w lekturach szkolnych służących jako wzorcowe przykłady z literatury pozytywizmu. Wniosek więc nasuwa się sam: tło historyczne – narzucające głównym postaciom perspektywy myślowe, związane ściśle z ich usposobieniem i naturą – to stek ogólników i frazesów rodem z lekcji języka polskiego w gimnazjum. Zatem schematyzm i powierzchowność – te cechy powracają w kolejnym już wydaniu.

Ostatnia nadzieja w wibratorze

Mamy za sobą niezbyt udane kwestie romantyczno-historyczne, nadszedł więc czas na główną gwiazdę Histerii: wibrator. Jego pojawienie się w filmie jest powiązane z niewspomnianym jeszcze bohaterem. Chodzi o Edmunda St. John-Smythe’a, przyjaciela Mortimera, ekscentrycznego bogacza. Potencjał tej postaci mógłby zostać wykorzystany na wiele cudownych sposobów. W końcu to właśnie Edmund jest źródłem najlepszego komizmu w tym filmie. Jego ironiczne i zgryźliwe komentarze pozwalają odpocząć od pompatycznych wypowiedzi Mortimera, jego żywe usposobienie wnosi trochę dynamiki do akcji, a jego zamiłowanie do nowinek technicznych skutkuje kilkoma zabawnymi scenami z telefonem w roli głównej.

To jednak zdecydowanie za mało. Wadą tego pozytywnego bohatera jest fakt, że nie pojawia się on na ekranie dostatecznie często. Ale właściwie to kolejny minus wędrujący na konto nie kogo innego jak twórców Histerii. Całe przedsięwzięcie wypadłoby zdecydowanie lepiej, gdyby to Edmund był głównym bohaterem, wspieranym tylko historią młodego lekarza i jego podbojów miłosnych.  

Ostatecznie to w domu John-Smythe’a został wynaleziony wibrator. Ale przyczyna, dla której napędzany energią elektryczną prototyp miniwiatraka zamieniono w wibrujące urządzenie doprowadzające biedne histeryczki do orgazmów, leży w niegodnej przypadłości samego Mortimera. Otóż z powodu codziennej, żmudnej, fizycznej pracy nieborak nadwyrężył rękę… Dokuczliwy ból musiał być kojony zimnymi okładami. Wystarczyła chwila nieuwagi i dotknięcie niewłaściwej osoby w niewłaściwe miejsce, a już skarga zostaje złożona u szefa/przyszłego teścia, skutkiem czego zaburza się pozorna idylla w pracy/związku. Jak to jednak mówią: potrzeba matką wynalazków. Tak oto zgryzoty pewnego młodzieńca zakończyły się za sprawą wibratora. No, nie wszystkie zgryzoty, bo pozostał jeszcze problem ulokowania uczuć we właściwej córce doktora Dalrymple’a oraz całkiem spory skandal społeczno-obyczajowo-medyczno-prawny, ale mogę zapewnić, że ostatecznie wszyscy żyli długo i szczęśliwie.

Historia niejedno ma imię…

…ale to ta standardowa, znana jej wersja najczęściej gości na dużym ekranie. Dlatego gdy tylko wpadł mi w oko tytuł Histeria – romantyczna historia wibratora, nie mogłam się oprzeć, musiałam zbadać temat. No i cóż, okazało się, że nie od parady w naszym języku funkcjonuje aforyzm odradzający kupowanie kota w worku. I że wskazówkę, by nie oceniać książki po okładce, możemy z powodzeniem przenieść na kategorie filmowe.


Tytuł: Histeria – romantyczna historia wibratora
Reżyseria: Tanya Wexler

Scenariusz: Jonah Lisa Dyer, Stephen Dyer

Obsada: Hugh Dancy, Maggie Gyllenhaal, Jonathan Pryce, Felicity Jones,
Rupert Everett

Czas trwania: 1 godz. 35 min.

Gatunek: komedia romantyczna

Premiera: 2 marca 2012
Żyje życiem fabularnym prosto z kart literatury i komiksu, prosto z ekranu kina i telewizji. Przeżywa przygody z psią towarzyszką, rozkoszuje się dziełami wegetariańskiej sztuki kulinarnej, podnieca osiągnięciami nauki, inspiruje popkulturą. Kolekcjonuje odłamki i bibeloty rzeczywistości. Udziela się recenzencko na instagramowym koncie @w_porzadku_rzeczy.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %