Jako w piekle tak i na ziemi
Nie mylili się. Dokładanie cegiełki do fali krytyki zacznę od spraw oczywistych, to znaczy naocznych, czyli wizualnych. Trailer był już dobrą zapowiedzią sztucznej, przeładowanej efektami stylistyki, gdzie każdy plener musi mieć co najmniej mroczne, kłębiące się chmury. Dorzućmy do tego strumienie ognia i magmy i jesteśmy w domu – czy raczej bardzo daleko od wszystkiego, co wygląda naturalnie i po prostu dobrze. To naprawdę smutne, gdy weźmiemy pod uwagę doskonałe, charakterystyczne, nieoczywiste grafiki Mike’a Mignoli. Próba stworzenia solidnej ekranizacji komiksu powinna zakładać jakieś paralele w warstwie estetycznej – nie mówię, że od razu mają to być eksperymenty na miarę Sin City Rodrigueza, ale gra kolorem, scenografią czy chociażby kadrowaniem byłaby przyzwoitym gestem.
Widać jednak wyraźnie, że Neil Marshall i Andrew Cosby postanowili zaakcentować zupełnie inne elementy. Najwyraźniej bliżej niesprecyzowane badania musiały podpowiedzieć twórcom, że fani Hellboya (czy szerzej – komiksów, czy jeszcze szerzej – kultury popularnej) marzą przede wszystkim o bajkach dla dorosłych, które z naddatkiem zapracowują sobie na kategorię wiekową R. Przekleństwa, krew, flaki i wszelkiego rodzaju apokaliptyczne obrzydliwości – tym film zdecydowanie może się pochwalić. Niestety jednak poza tym nie wyróżnia się niczym, a już na pewno nie fabułą. Mnie osobiście nawet przez chwilę nie zainteresowało, kto przeklinał do kogo ani czyje wnętrzności i z jakiego powodu rozlewały się tak obficie.
No właśnie, skoro już jestem przy aktorach tej mrocznej groteski – potworów, demonów, wiedźm i innego plugastwa jest w filmie tak dużo, a jedne durniejsze od drugich, że po pewnym czasie zaczynają się zlewać w jedno powykrzywiane, pokaleczone, udziwnione tło. Zdaje się, że nawet twórcom filmu nie zależało na nich specjalnie, bo żadna z tych demonicznych postaci nie została odpowiednio pogłębiona. Dostajemy albo legendę opowiedzianą przez narratora z offu, albo retrospekcję, w której wyjaśnienie motywacji zakrawa na żart, albo marne dwa zdania sztucznie wrzucone w dialog. Jedyny plus na tym polu to stwory wypełzające z piekła podczas kulminacyjnego starcia. Stwory, które poza wyjątkową brutalnością mogą przyciągnąć wzrok ze względu na skojarzenia z obrazami Beksińskiego.
Ale czemu przejmować się drugo- czy trzecioplanowymi przeciwnikami, skoro sam Hellboy w swojej własnej czerwonoskórej osobie został chaotycznie poskładany z kawałków trzymających się kupy tylko na słowo honoru? Czy ten bohater w ogóle miałby dla mnie sens, gdybym nie znała oryginału oraz filmów z Ronem Perlmanem? Scenarzysta poszedł na łatwiznę i bardzo szybko próbował przekonać wszystkich, że Hellboy jest: a) paskudny i brutalny, b) wyposażony w kompas moralny godny skauta oraz c) zmuszony do podejmowania trudnych decyzji, których skutki musi topić w hektolitrach alkoholu. Wszystko to wpakowane w pierwsze sceny, zawierające całe już wcześniej opisywane przeze mnie zło, a na dodatek jeszcze okraszone odrobiną patosu, bo czemu nie. Nawet nie chce mi się za bardzo komentować udziału w tym wszystkim Davida Harboura, który jest bardziej wieszakiem dla kostiumu niż odtwórcą głównej roli.
Podsumowanie? Nuda, durnowatość, sztampa, nieprzekonujące postaci, historia i efekty wizualne. Film albo jest o niczym, albo nic nie jest w nim warte zapamiętania. Buuu i rzut zgniłym pomidorem.
reżyseria: Neil Marshall
scenariusz: Andrew Cosby
obsada: David Harbour, Milla Jovovich, Ian McShane, Sasha Lane, Daniel Dae Kim
czas trwania: 2 godz.
data polskiej premiery: 12 kwietnia 2019
gatunek: fantasy, akcja
dystrybutor: Monolith Films