Maryla znikąd
Dzisiejsza recenzja jest zadaniem, które postawiłam przed sobą z własnej woli i z entuzjazmem, ale wykonuję je z ogromnym bólem serca. Anna Shirley jest obecna w moim życiu od czasów bardzo wczesnej młodości. Mogłam mieć najwyżej 10 lat, kiedy pierwszy raz czytałam Anię z Zielonego Wzgórza. Pochłonęłam jedna po drugiej wszystkie osiem części przygód tego piegowatego rudzielca i kocham tę książkę szczerą, wierną i myślę, że wieczną miłością. Do dziś przynajmniej raz w roku muszę przeczytać choćby jeden tom z serii (najczęściej jednak na jednym się nie kończy i ciurkiem pochłaniam całość).
Na czym polega fenomen tej opowieści? Dla mnie zawsze była ona ostoją spokoju, bezpieczną przystanią, odpoczynkiem od okrutnego i skomplikowanego świata – czymś, co stanowiło dla mnie fundament życia. I chociaż być może brzmi to patetycznie – tak właśnie było i jest do tej pory. Anna Shirley towarzyszyła mi przez cały okres dorastania, stawania się kobietą i godzenia z nieodwołalnym okrucieństwem ludzi. Świat wykreowany przez Lucy Maud Montgomery jest oczywiście naiwny, słodki i patetycznie piękny – z czego sama Maud doskonale zdawała sobie sprawę. Co z tego jednak, kiedy daje tyle radości?
Anię kochają dziewczyny na całym świecie, nic dziwnego zatem, że już od kilku lat trwa nieprzerwana kawalkada sequeli, prequeli i innych nie zawsze udanych projektów – np. filmowych i serialowych. Jakiś czas temu na rynku pojawiła się Droga do Zielonego Wzgórza Budge Wilson, całkiem udany prequel do znanej serii książek. Mimo że w pewnych momentach fabuła naciągała fakty i wplątywała małą Anię w sytuacje, które raczej nie mogły mieć miejsca, książka w pełni oddawała klimat zarówno książek Montgomery, jak i również charakter samej Ani Shirley.
Potem nastąpił sądny dzień, w którym na Netflixie pojawił się, uwielbiany niestety przez rzeszę ludzi, serial Ania nie Anna. Obejrzałam cały pierwszy sezon, w każdym kolejnym odcinku doszukiwałam się z ogromnym wysiłkiem jakichkolwiek znamion mojej Ani w tym śmiesznym sitcomie. Ania nie była Anią tylko wulgarną dzikuską, a wokół niej działy się rzeczy nie tyle dziwne, co idiotyczne w kontekście jej książkowego pierwowzoru. Ten tekst nie służy do streszczania koszmaru, jaki przeżyłam podczas oglądania kolejnych odcinków, sam wątek przyda się jednak w kolejnych akapitach.
Maryla z Zielonego Wzgórza to nowa książka wytrych, która pojawiła się na polskim rynku w ostatnich dniach stycznia 2020 roku. Podekscytowana otworzyłam ją, jak tylko udało mi się usiąść w fotelu po powrocie ze sklepu. Niestety z każdą kolejną stroną robiło mi się słabo i byłam coraz bardziej zniesmaczona. Czemu? Zacznijmy od początku:
Styl Sarah McCoy. Jak uparcie twierdzi w posłowiu autorka, dołożyła wszelkich starań, aby oddać klimat panujący w książkach Montgomery. Cóż, stwierdzić, że jej się nie udało byłoby zbyt daleko idącym nieporozumieniem – eufemizmem godzącym w talent samej Maud. Książka napisana jest bardzo współczesnym językiem, nie ma w sobie ani odrobiny subtelności i magii opisu świata otaczającego bohaterów. Wszystko sprawia wrażenie marnej próby odmalowania czasów, o których autorka nie ma zielonego pojęcia i za grosz nie jest w stanie zachwycić się tym, czym zachwycał się narrator w serii o Ani. Sam styl powieści nie jest zły, natomiast na pewno nie może pretendować do tego, do czego Sarah McCoy chciałaby dosięgnąć, jak sama twierdzi, czyli do sposobu oddawania świata i bohaterów tak jak robiła to Maud. Czego się zresztą spodziewała, pisząc otwarcie o całusach i obmacywaniu gołej i mokrej klaty Janka czy też opisując wieszanie zbiegłych niewolników?
Świat przedstawiony. Jeżeli czytaliście Anię z Zielonego Wzgórza, to wiecie, że była to powieść dla młodzieży, dla nastolatek. Wyobrażacie sobie, aby Ania biegała na wiece polityczne albo zajmowała się kwestiami czarnych i niewolnictwa? Być może zawęziły mi się horyzonty, ale wydaje mi się, że do czasów tak konserwatywnych jak pierwsza połowa XIX wieku nie bardzo pasuje obrazek czternastolatki udzielającej się społecznie. Nawet dzisiaj jest to kwestia rzadka i raczej przyjmowana z politowaniem. Jak wielu znacie ludzi w tym wieku, którzy mają na tyle dużo oleju w głowie, żeby zrobić wrażenie swoimi poglądami na ludziach dorosłych? Ja osobiście w wieku czternastu lat byłam totalną idiotką – myślałam głównie o chłopakach i różnych dziwacznych sprawach, o których wstyd byłoby mi mówić teraz na forum publicznym. Maryla natomiast w książce Sarah McCoy nagle staje się działaczką i to nie tylko w stowarzyszeniach prowadzonych przez kobiety, gdzie robi się na drutach i organizuje pikniki w szkółce niedzielnej. Pojawia się również na wiecu politycznym, gdzie zabiera głos i wprawia w zakłopotanie, zachwyt i konsternację obecnych tam mężczyzn. Zgroza! Co sobie w tej chwili pomyślałam? Że Sarah McCoy za dużo się naoglądała serialu Netflixa. Tutaj również bohaterki są nadmiernie wyemancypowane, tutaj także pojawia się kwestia czarnych i, co więcej, coś, co w serii o Ani było lekko zaznaczoną rzeczywistością, tutaj staje się głównym tematem całej książki. A jest to polityka. Książka zatem zamiast mówić o Maryli, jej dorastaniu, miłości do Janka Blythe’a, skupia się na sporze między konserwatystami a liberałami oraz zbliżającej się wojnie secesyjnej. Nawet kwestia niespełnionej nigdy miłości między Marylą i Jankiem pozornie jedynie jest wątkiem ważnym. W praktyce odebrałam go jako pretekst do rozmów politycznych, którym ta dwójka się poświęca.
Z jednej strony mamy powyższe nadużycia, a z drugiej – marne naśladownictwa, w których widać sceny ściągnięte z serii książek, zwłaszcza we fragmentach opowiadających o relacji Maryli z Małgorzatą Linde. Często widziałam w tych scenach kalkę z relacji Ani i Diany (np. w kwestii zauroczenia Jankiem Blythem). Co więcej jest to zrobione w sposób tak pozbawiony charakteru, że ani przez chwilę nie byłam w stanie uwierzyć w przyjaźń obu pań. Czy naprawdę autorka nie zdołała samodzielnie czegoś wymyślić w tej kwestii?
Maryla. Główna bohaterka książki McCoy, która nigdy nie była moją ulubioną postacią serii, straciłaby wszelką moją sympatię, gdyby Maryla z Zielonego Wzgórza została napisana przez L. M. Montgomery. U McCoy jej postać jest płaska, bez wyraźnego charakteru i będąca jedynie zalążkiem tego, czym był jej dorosły odpowiednik. Karkołomne próby wytłumaczenia, czemu Maryla była kobietą surową i pedantyczną, przyprawiły mnie o ironiczny śmiech, natomiast ambicja zarysowania jej sposobu myślenia jako nastolatki to jedna z licznych porażek autorki książki. Maryla jest tu bowiem pokazana jako ambitna uczennica, bijąca na głowę wszystkich w szkole, bardzo inteligentna i zawsze mówiąca to, co myśli oraz bardzo honorowa – przecież gdyby nie była podobna do Ani, autorka musiałaby sama wymyślić jakieś jej cechy charakteru, prawda? Z drugiej strony wyobrażacie sobie Marylę, która przechodzi nerwicę natręctw (tak jakby bycie idealną gospodynią musiało być chorobliwe) albo Marylę, która jako dorosła kobieta (może 40-letnia) marzy o byciu matką, jest pełna otwartej czułości, którą obdziela przypadkowo spotkanych na swojej drodze dwóch czarnych chłopców, marząc o własnych dzieciach?
Każdy, kto chociaż trochę zna serię książek o Ani, wie, że Maryla była zdziwiona swoim instynktem macierzyńskim i miłością do swojej rudej podopiecznej – nie podejrzewała się o takie uczucia nigdy wcześniej. Natomiast odmalowana jest jako wierząca, solidna kobieta o żelaznych zasadach, ale jednocześnie nieco emocjonalnie wycofana i oschła. I tak jak można wybaczyć pokazanie tej postaci w zupełnie innym świetle jako nastolatki (otwarcie romansującej z chłopakiem i na oczach wszystkich znikającej z nim gdzieś w polu, aby oddać się zakazanym całusom i przytulankom czy też puszczającą wodze wyobraźni niemalże jak Ania Shirley), tak to, co zrobiła McCoy z jej dorosłą wersją, odbieram niemalże jako swego rodzaju konfabulację. Maryla z Zielonego Wzgórza? Raczej Maryla znikąd…
Mateusz. Postać Mateusza należała już do moich bardziej lubianych w tej znanej serii. Ten milczący skromny mężczyzna zawsze budził moją sympatię. Miał jednak jedno bardzo poważne dziwactwo, które wpłynęło na całe jego życie – był chorobliwie nieśmiały, do tego stopnia, że nigdy w życiu nie przyszło mu do głowy zalecanie się do jakiejkolwiek dziewczyny czy kobiety. Zresztą sam otwarcie mówi o tym Ani, a za nim potwierdza to narrator 3-osobowy (zaznaczam, że z definicji wszechwiedzący). McCoy natomiast stawia na jego drodze Joannę Andrews, do której się zaleca, a następnie przeżywa bolesne rozczarowanie. Coś, co chociażby ze względu na znajomość książki, którą deklaruje McCoy, nie powinno się w tej powieści znaleźć.
Co do reszty jego charakteru, McCoy opisuje go, zresztą tak samo jak inne postaci, bardzo nijako. Chorobliwa nieśmiałość oraz poglądy konserwatywne, o których wiedzieliśmy już zresztą z serii o Ani, to właściwie wszystko, co o nim wiemy. Szkoda…
Rodzice Maryli i Mateusza. Tutaj mam najwięcej wątpliwości. O ile pamięć mnie nie myli, Maryla i Mateusz otwarcie twierdzili, że w ich domu nie było wiele ciepła. Mieli dobrych rodziców, ale oboje mieli mniej więcej takie charaktery jak Maryla już jako dorosła kobieta – czyli byli raczej stoickimi duszami, rzadko okazującymi uczucia, o bardzo konserwatywnych poglądach. W książce McCoy natomiast są niesamowicie ciepłymi rodzicami, którzy obdarzali swoje dzieci ogromnymi pokładami miłości – kolejny zgrzyt.
Podsumowując Maryla z Zielonego Wzgórza jest jedynie udaną próbą zarobienia pieniędzy na nazwisku znanej autorki i jeszcze popularniejszej serii książek. Przynajmniej tyle oddajmy McCoy – na pewno udało jej się zarobić na tym sporo kasy. Co do efektów estetycznych – nie jestem w stanie przyznać autorce tego osiągnięcia. W końcu jeżeli autorka chciała napisać książkę według własnego pomysłu, mogła to zrobić. Po co dopuszczać się gwałtu na klasyce literatury?
tytuł: Maryla z Zielonego Wzgórza
autor: Sarah McCoy
wydawnictwo: Świat Książki
rok wydania: 2020
liczba stron: 446
okładka: miękka ze skrzydełkami