Adaptacje&Sensacje

Nie trać głowy!

Halloween – w Polsce niemal nieobecne ze względu na silny związek naszego narodu z religią chrześcijańską, natomiast w Ameryce świętowane regularnie i z pompą. Mieszkańcom Stanów Zjednoczonych stanowczo nie można odmówić w tej kwestii oryginalności: tradycja zbierania cukierków przez dzieci w wymyślnych kostiumach zadomowiła się tam na dobre, a zróżnicowanie inspiracji do przebrań jest imponujące. Oczywiście ostatnimi czasy mamy do czynienia z rosnącym zamiłowaniem do tandety (strój pielęgniarki zombie), ale początki były intrygujące…
No właśnie, jak to w ogóle jest z tym dniem? Skąd się wzięła ta tradycja? Szczerze wątpię, by ktokolwiek pamiętał, że początkowo Celtowie świętowali tzw. Samhain. Wtedy to granica między światem doczesnym a domeną duchów, demonów oraz innych potworów zacierała się, one same zaś mogły ją przekroczyć w celu nękania nieszczęsnych śmiertelników. Intruzów trzeba było jakoś odstraszyć, stąd zwyczaj noszenia strasznych masek. Ale to tylko jedna z teorii, moim zdaniem najciekawsza.

Nic więc dziwnego, że wiele maszkaronów, które straszą w Halloween, wywodzi się z tradycji celtyckiej bądź germańskiej. To samo dotyczy niezwykle popularnej opowieści mrożącej krew w żyłach –historii Jeźdźca bez Głowy. Amerykanie chcą wierzyć, że upiora wymyślił ich rodak – Washington Irving, który uczynił go bohaterem opowiadania „Legenda o Sennej Kotlinie” (w oryginale, co będzie miało znaczenie później, „The Legend of Sleepy Hollow”), lecz prawda jest zupełnie inna.

Sam motyw wywodzi się z folkloru Europy czasów średniowiecza. W Irlandii opowiadano o dullahanie, mrocznym człowieku, który (odziany w czarną pelerynę) dosiadał karego rumaka. Swoją głowę trzymał zazwyczaj w dłoni, jednocześnie wypatrując ofiary. Jeśli zaatakowany biedak spoglądał tej głowie w oczy, tracił wzrok, a w pobliżu miejsca, gdzie stwór zatrzymywał się na popas, ktoś umierał. W Niemczech istnieje wiele gawęd o podobnych istotach. Jedna pojawia się nawet wśród baśni braci Grimm. Tu dla odmiany jeździec nosi się na szaro i dosiada płowego konia oraz dmie w róg myśliwski, aby ostrzec ludzi przed czekającym ich nieszczęściem lub zapowiedzieć rychłą karę za popełnione zbrodnie. Zdarza się też, że towarzyszy mu wataha piekielnych ogarów o płomiennych językach.

Irving zgrabnie wkomponował zjawę w amerykańską rzeczywistość. Uczynił ją heskim żołnierzem najemnym (a więc pochodzącym z państwa należącego niegdyś do Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego) na usługach Brytyjczyków, walczącym w rewolucji amerykańskiej. Został on dekapitowany podczas bitwy, lecz powrócił z zaświatów, gdyż nie zapewniono mu godnego pochówku. Jego ofiarami mieli okazać się przypadkowi podróżni, których ścinał, a następnie kradł im głowy. W jednej z wersji historii czynił to, gdyż nie potrafił znaleźć własnej.

Jeździec szybko wpasował się w tradycję Halloween. Jego postać z czasem została nawet odpowiednio do niej dostosowana dzięki groteskowej głowie wyciętej z dyni (Jack o’lantern – jeden z symboli święta). Stał się idealną ikoną Halloween i straszakiem, bohaterem filmów (w tym kilku animowanych) oraz opowieści przy ognisku. Niestety, wraz z tym wszystkim utracił swoją pierwotną naturę.

„Legenda o Sennej Kotlinie” to gotycka opowieść z nutką tajemnicy, a także wątkiem romantycznym z niesamowitym zakończeniem, ponieważ los głównego bohatera Ichaboda Crane’a pozostawał zagadką. Do tego klimatu powrócił w świetnym stylu wielki wielbiciel mrocznych opowieści – Tim Burton. Mowa o jego filmie „Sleepy Hollow” z 1999 roku, znanym w Polsce jako „Jeździec bez głowy”. Crane (grany przez Johnny’ego Deppa) jest w nim postępowym detektywem-sceptykiem, który musi zmierzyć się z niewytłumaczalnym. Obraz twórcy „Edwarda Nożycorękiego” straszy, fascynuje i porywa tą nutką niepokojącej niesamowitości, z kolei bezgłowa maszkara finalnie przybiera postać demonicznego Christophera Walkena. Ostateczny rezultat to znakomita adaptacja, wzbogacona dodatkowo o motyw starcia nauki z tym, co paranormalne.

W tym roku do tej samej historii wrócili włodarze telewizji Fox, dając zielone światło projektowi scenarzystów „Star Treka” oraz twórców seriali „Lost”, a także „Once Upon a Time”. Podobieństwo jest jednak powierzchowne. Jeździec to znów heski najemnik służący siłom zła (bo pragnący uniemożliwić Stanom niepodległość), ale Ichabod stał się w wizji scenarzystów brytyjskim szpiegiem na usługach George’a Washingtona, który tuż po dekapitowaniu swego wroga sam umiera… by ocknąć się w grobie kilka stuleci później, w dzisiejszych czasach! Na tym jednak nie koniec: żądne krwi monstrum to jedynie jedna z czterech istot o niepojętej mocy, które wspólnie mogą sprowadzić na ziemię wszelkie możliwe nieszczęścia. Brzmi znajomo? Powinno, bo mamy do czynienia z brawurową mieszanką historii (geneza „bostońskiej herbatki”), motywów z Apokalipsy, tekstów apokryficznych (wątek Mniejszego Klucza Salomona) oraz różnego rodzaju legend (m.in. dziejów zaginionej koloni Roanoke).

Na daną chwilę, po pięciu odcinkach, zdaje się, że taki koncept jest strzałem w dziesiątkę, jeśli chodzi o nowatorstwo, natomiast koniec świata to temat zawsze na czasie. Całkiem dobre aktorstwo, niesamowita pomysłowość w warstwie fabularnej, zabawna konfrontacja człowieka z przeszłości z rzeczywistością XXI wieku, dopracowane wizualia i nuta tajemniczości czynią tę produkcję wartą uwagi. Na tyle udaną, że stacja zamówiła już drugi sezon. Dla fanów grozy – pozycja obowiązkowa. Amerykanie zresztą lubią szaloną żonglerkę schematami równie mocno jak samo Halloween, o czym świadczy niesłabnąca popularność serialu „Supernatural” (w polsce znanego jako „Nie z tego świata”) opowiadającego o przygodach dwóch braci walczących z monstrami z piekła – i nie tylko – rodem. Dowodem jest to, że produkcja doczekała się trwającego już dziewiątego sezonu.

Nie mówmy jednak, że tylko Irlandia, Niemcy i Stany Zjednoczone mają swoich bezgłowych jeźdźców. Co ciekawe, Polska może się poszczycić własną opowieścią. Związana ona jest z ruinami zamku Szczerba w Sudetach (moim skromnym zdaniem najmagiczniejszym rejonie naszego kraju). W XIV wieku mieszkał tam okrutny rycerz imieniem Głębosz, który aby zawładnąć okolicznymi ziemiami, planował korzystny mariaż swojej córki. Ta tymczasem zakochała się jednak w młodym i pięknym giermku, a dowiedziawszy się o zamiarach ojca, postanowiła uciec wraz z ukochanym w nadziei na szczęśliwe życie. Niestety jakimś sposobem despota dowiedział się o ich planie, a następnie zastawił na nich zasadzkę w leśnych ostępach. Dziewczyna zginęła raniona oszczepem z ręki samego Głębosza, który doścignął także giermka, ścinając mu głowę. Krótko potem rządca zmarł z żalu po swoim dziecku, a w okolicach podupadłego zamku pozostał jedynie duch zamordowanego młodzieńca. Dawny kochanek konno oraz z własną głową pod pachą przemierza lasy, aby udać się do miejsca, gdzie został zabity. Legenda głosi, że jego przeklętą tułaczkę zakończyć może jedynie dziecko wychowane w kołysce ze świerka, u stóp którego jeździec zakończył swój żywot.

Halloween to czas, kiedy na krótko ożywają wszystkie mroczne legendy, przypominane ludziom w telewizji oraz kinach. Jeśli już wolicie myśleć raczej o przebieraniu się w kostiumy czy wycinaniu dyń, uważam, że warto przy tej okazji zastanowić się nad historią stwora, za którego się przebierzecie (no chyba że ma być to pielęgniarka zombie) oraz nad tradycją zdobienia pomarańczowych warzyw. To właśnie w tych detalach kryje się zazwyczaj prawdziwy czar tego niezwykłego dnia.

Tłumacz z zawodu, pisarz z ambicji, humanista duchem. W wolnych chwilach pochłania nałogowo książki, obserwuje zakręcone losy fikcyjnych bohaterów telewizyjnych i ucieka w światy wyobraźni (z powrotami bywają problemy). Wielbiciel postmodernizmu, metafikcji oraz czarnego humoru. Odczuwa niezdrową fascynację szaleństwem i postaciami pokroju Hannibala Lectera. Uważa, że w życiu człowieka najważniejsza jest pasja.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %