O kosmicyzmie
Niesiony ciekawością rozpaloną opiniami rozentuzjazmowanych znajomych, wielbicieli atmosfery grozy i obłędu, postanowiłem „zrzucić wreszcie te nieznośne, nużące pęta, jakie narzucają nam przestrzeń, czas i prawo naturalne, (…) zadzierzgnąć więź z zewnętrznym bezkresem, (…) zbliżyć się do mrocznych i otchłannych tajemnic nieskończoności i stateczności” [1], poczytać o „rozbestwionych w swej chromatycznej perwersji sangwinariach” [2], słowem – zapoznać się w końcu z literaturą Howarda Phillipsa Lovecrafta, amerykańskiego pisarza pulpowego science-fiction, który słynął z rozmachu snutych przez siebie literackich wizji, kontrowersyjnej objętości akapitów, w które te wizje ubierał oraz, co nietrudno zauważyć już podczas pobieżnej lektury, wyrazistego stylu definiowanego przez mrowie przymiotników, liczne wtrącenia w sposób zbędny i ze szkodą dla tempa dookreślające zjawiska i zdarzenia kluczowe dla fabuły upchnięte w wypowiedzenia wielokrotnie złożone, do czego postanowiłem nawiązać zdaniem otwierającym niniejszy tekst, bo zauważmy, że ciągnie się ono aż do teraz.
Szczególną uwagę zwracają dwa opowiadania: przepastne W górach szaleństwa oraz Kolor z innego wszechświata. O pierwszym wspominam, żeby oddać autorowi sprawiedliwość, zanim wypowiem się na temat opowiadania drugiego. Wypadki relacjonuje doświadczony polarnik, a początkowe rozdziały brzmią jak w pełni wiarygodny zapis rzeczywistej antarktycznej ekspedycji. Dopiero później Lovecraft daje się ponieść onirycznym ciągotom, żeby następnie zamordować suspens na rzecz etnograficznego eseju z elementami fikcyjnej mitografii. W finale doktor William Dyer i jego magistrant uciekają przed gargantuiczną galaretą upstrzoną zielonymi oczami. Niewątpliwie inaczej czytało się Lovecrafta w 1936, a inaczej w 2019 roku. Niezmiennym i niezbędnym elementem lektury z pewnością jest, natomiast, kubek mocnej kawy.
Kolor z innego wszechświata, uznany przez autora za jego szczytowe osiągnięcie, ma zupełnie inny smak. Wspominam o nim, ponieważ wzorowo ilustruje założenia kosmicyzmu według Lovecrafta, „przeświadczenia o niepojętej dla człowieka wielkości kosmosu i w związku z tym niesamowicie nikłej roli, jaką zarówno w nim, jak i w dziejach własnej planety odgrywa rodzaj ludzki” [3]. W amerykańską farmę uderza meteoryt, z którego wylewa się ciekłogazowy byt w kolorze spoza ziemskiego spektrum barw; roślinność szarzeje i kruszeje, a mieszkańcy farmy popadają w obłęd, po czym rozpadają się żywcem; zregenerowana istota opuszcza Ziemię, pozostawiając po sobie ludzkie szczątki i struty obszar jałowego nieużytku.
Lovecraft słusznie zauważa, że jesteśmy tymczasowi. Lektura jego prac – zarówno w barokowym przekładzie Macieja Płazy, jak i w oryginale – zbiegła się z przykrą dla mnie decyzją Zarządu Dróg i Zieleni o wycince ponadstuletniego drzewa, które rośnie pod moim oknem. Czy raczej to dom, w którym mieszkam, został zbudowany pod drzewem, bo o to się tu rozchodzi – o perspektywę. Każdy, komu opowiadam o swoim nieszczęściu, patrzy na mnie co najmniej dziwnie. Widzę w tych spojrzeniach manifestację nieuświadomionej, specyficznej gatunkowej nieczułości, która doprowadziła nas na skraj katastrofy klimatycznej. Gdyby mi pies umierał na nowotwór, to co innego. Ale drzewa to nie zęby.
Zastanawiam się, skąd to zobojętnienie na zieleń. Czy tak bardzo przyzwyczailiśmy się do rabunkowej wycinki w kraju i na świecie, do jednorazowości roślin wszelakich, że zupełnie przestaliśmy ogarniać właściwy ciężar strat? Czy wszyscy spali na biologii, gdy pani mówiła o niszach, o współistnieniu, o roli, jaką każde pojedyncze drzewo bez wyjątku spełnia w ekosystemach, również w tym miejskim? Rośnie i umiera po cichu. Nie protestuje, gdy się je ścina w sile wieku. Nie protestuje, gdy płonie żywcem. Roślinność stanowi fundament piramidy troficznej, na którą wspięliśmy się już tak wysoko, że dołu nie widać.
Drzewa to w ogóle nic. Nie czują bólu. Nie komunikują niezadowolenia. Można je dowolnie nasadzać i rąbać. Niby smutno, że w 2017 roku wycięto szmat Puszczy Białowieskiej pod pretekstem ataku kornika drukarza (najpierw 180 000 pni, później kolejne 70 000), ale wciąż – to tylko las. Kiedyś odrośnie, pierwotny czy nie. Znów będzie zielono. Przeglądam fotografie z trwającej w Australii pożogi. Soczewki smartfonów skupiają się na poparzonych zwierzętach i płonących domach. Prasowe statystyki obejmują głównie ofiary w ludziach i koalach – na widok poranionych zwierząt pęka serce, szczególnie, gdy ktoś miłosiernie zawija je w kocyk. Widok zwęglonego buszu nie budzi już tak silnych emocji. Hipnotyzuje pierwotne piękno nieokiełznanego żywiołu.
Póki nie widzimy ofiar, katastrofa ma walor abstrakcji (w dodatku rozgrywa się hen daleko). Trudno dotrzeć do rzetelnych danych na temat utraconych siedlisk, bo pożary potrwają jeszcze 2-3 miesiące. Odratowane osobniki nie mają dokąd wrócić. Część obszarów endemizmu przepadła na zawsze. Dotychczas ogień zajął w sumie ponad 10 700 000 hektarów, w tym 48% bezcennej przyrodniczo Wyspy Kangura.
Wracam myślami do doktora Dyera uciekającego przed śmiercionośną ciastoliną. Miało straszyć, a bawi. Potem patrzę na moje drzewo – strategiczny punkt obserwacyjny, na którym kawki, wrony, gołębie, sroki, wróble i dzięcioły troszczą się o siebie, odpoczywają, chronią się przed słońcem i deszczem, walczą o pokarm, uczą się rozłupywać orzechy i kontrolują terytorium, na którym konkurują z mewami – i myślę o innych przypadkach, co niektórych bawi. Mnie nie. W szaleństwach Lovecrafta czy Lema (który literatury tego pierwszego nie znosił) jest metoda: naprawdę nie jesteśmy najważniejsi. W obecnej sytuacji biogeograficznej pora przestać lekceważyć wszystko to, co nie wydaje dźwięków.
[1] Lovecraft, H. P., 2019 (1930). Szepczący w ciemności, w: Zew Cthulhu, tłum. Maciej Płaza, Czerwonak: Vesper, str. 167.
[2] Lovecraft, H. P., 2019 (1927). Kolor z innego wszechświata, w: Zew Cthulhu, tłum. Maciej Płaza, Czerwonak: Vesper, str. 265.
[3] Wiśniewski, M., 2013. „Świat Howarda Phillipsa Lovecrafta w ujęciu religioznawczym”. Humanoria. Czasopismo internetowe, 1(1), str. 91–105.