Przeczytaliśmy

„Jeśli spotka człek takiego, co buszuje w zbożu” – o J.D. Salingerze cz. 2

Wracam! Wracam, moi mili, piękni, zjawiskowi, na pewno zdrowo odżywiający się i dobierający elementy garderoby ze smakiem i fantazją czytelnicy. Wracam, bo obiecywałem wam opowiedzieć więcej o J.D. Salingerze i o tym, jak ten nicpoń wpłynął na moje życie. Pierwszą część opublikowaliśmy na Z CYKLU.pl w dzień urodzin pisarza. Jestem świadom, że od tego czasu jej treść mogła się niektórym z was zawiązać w pamięci w niezrozumiały precel. Jeśli tak się stało lub jeśli (uchowaj, Boże) nie czytaliście poprzedniego tekstu, to bez zbędnych ceremonii wstawiam tu odnośnik. Gdy już zapoznacie się z materiałem, możecie dołączyć do tych wszystkich, którzy robili notatki.

Muszę się wam jednak do czegoś przyznać. Od napisania powyższego wstępu minęło już sporo dni i nocy, a ja nie wydusiłem z siebie ani litery. Nawet się nie starałem. W konsekwencji wątek się urwał, natchnienie sflaczało, a pierwotny zamysł pochłonęła pisarska demencja. I teraz, kiedy wszyscy patrzycie na mnie tak wyczekująco, czuję się jak ktoś zaskoczony niespodziewanymi odwiedzinami. Zmieszany, z krzywo zapiętą koszulą i potarganymi włosami, kręcąc się chaotycznie po kuchni, będę was częstował jakimś zwietrzałym serniczkiem, kawą rozpuszczalną, wczorajszymi resztkami przedwczorajszych resztek. Krótko mówiąc, zachowam się jak sam J.D. Salinger, który w swoich ostatnich wydanych utworach raczył czytelników urzekającą paplaniną ocierającą się o grafomanię. I tak jak on postaram się z tej razowej mąki pełnej językowych otrębów wypiec solidny bochen chleba smakującego buddyzmem zen i chrześcijańskim mistycyzmem. Albowiem zaprawdę powiadam wam, Salinger był autorem, dla którego pisanie stanowiło ścieżkę duchowego spełnienia.

Poszukiwania odpowiedniej formy, która pozwalałaby mu na wyrażenie swoich postaw religijnych, rozpoczął już na wczesnym etapie twórczości. Wśród opowiadań z lat 40. można znaleźć kilka takich, w których w mniejszym lub większym stopniu zarysowują się motywy rozwijane w późniejszych dziełach. To między innymi Last Day of the Last Furlough, Soft-Boiled Sergeant czy The Inverted Foresi. Jednak próbą przedstawienia spójnej koncepcji ścieżki duchowej według Salingera jest dopiero zbiór Dziewięć opowiadań (1953). Przy tym należy go traktować jako monolit, a nie zestaw osobnych krótkich form. Każde z opowiadań to kolejny stopień prowadzący do osiągnięcia jedności z Bogiem. Wędrówka zaczyna się od Idealnego dnia na ryby, gdzie wojenna trauma łączy się z pustką egzystencji w powojennym świecie. Opowiadanie reprezentuje moment zinterpretowania cierpienia jako immanentnej części „Ja”. Pan Kostek w Connecticut, W przeddzień wojny z Eskimosami i Człowiek śmiechu kruszą skorupę zamykającą człowieka w osobowości. W dalszych opowiadaniach (może z wyjątkiem Śliczne usta moje i oczy zielone) Salinger już wyraźnie wskazuje właściwą ścieżkę: Niebieski okres de Daumier-Smitha to moment pełnego zrozumienia i akceptacji, natomiast zamykający zbiór Teddy jest alegorią duchowej równowagi, uwolnienia się od rygorów materialnego świata. Przy tym to opowiadanie, poprzez swoje zakończenie, tworzy klamrę z pierwszym. Krąg zostaje zamknięty.

Ale dla mnie to jeszcze nie był ten moment. To jeszcze nie wtedy nauki Rebe Salingera dotarły do mojego serca. Owszem, sattori doświadczane przez głównego bohatera w Niebieskim okresie de Daumier-Smitha czy słowa Teddy’ego przemawiającego niczym mały Budda stanowiły apetyczne kąski. Tym bardziej, że jakoś w tamtym okresie zaczynałem przychylniej patrzeć na różne formy hmm… niezinstytucjonalizowanej religijności. Jednak czytając Dziewięć opowiadań, zastanawiałem się gównie nad tym, czemu są tak inne od Buszującego w zbożu. Prawdziwe objawienia przyszły dopiero wraz z lekturą dwóch ostatnich książkowych pozycji w dorobku pisarza.

Franny. Zooey. Wyżej podnieście strop, cieśle. Seymour: wprowadzenie. Cztery opowiadania. Dwie dylogie. A jako filozoficzny traktat – jedna całość. Choć wszystkie te teksty stanowią zamknięte formy, korespondują ze sobą i nawiązują do siebie wzajemnie. Czytając je po kolei, trudno oprzeć się wrażeniu, że mamy do czynienia ze strukturą jakiegoś świętego tekstu, gdzie po przypowieści następuje wyjaśniający ją komentarz, który sam w sobie stanowi koleją historię i kolejny punkt wyjścia.

Rodzina Glassów, której dotyczą opowiadania, stała się dla Salingera w pewnym momencie ważniejsza niż jego własna. Utwory te powstały między 1955 a 1959 rokiem w Cornish w stanie New Hampshire, gdzie Salinger przeprowadził się z Nowego Jorku. Góry i lasy izolowały pisarza od świata, ale to mu nie wystarczyło. Nieopodal domu wybudował sobie ceglany „bunkier”, gdzie zamykał się na całe dnie z maszyną do pisania. Poza murami tej zakonnej celi życie prywatne i rodzinne korodowało, ale wewnątrz pisarz stworzył własny kosmos, w którym jego ukochane postacie mogły się bez ograniczeń rozwijać w każdą stronę. Zbyt piękne, zbyt mądre, zbyt uduchowione, jak mówił John Updike w swojej recenzji Franny i Zooeya[1]. Tak, to prawda. Dzieci z rodziny Glassów są tak idealne, aż zęby bolą. Salinger sklejał wszelkie możliwe cnoty, tworząc postaci, w których się bez reszty zakochał. Czy to jest normalne, czy to poważne, czy to pożyteczne? Tak. W tym szaleństwie uwielbienia była metoda. Salinger potrzebował cudownego naczynia, które mógłby napełnić swoimi poglądami. Chłeptałem z niego z rozkoszą.

Podobnie jak w Dziewięciu opowiadaniach, autor chciał wytyczyć duchową ścieżkę. Tym razem operował jednak pomysłami i środkami wyrazu, które pozwoliły mu precyzyjniej objaśniać swoje poglądy. Postacie młodych Glassów to w pewnym sensie symulacje dochodzenia do oświecenia. Eksperymenty przeprowadzane w idealnych laboratoryjnych warunkach. Stąd moim zdaniem wynika ich nieznośna doskonałość, wyraźne oddzielenie od charakterów spotykanych w prawdziwym świecie. Paradoksalnie jednak, właśnie to oddzielenie sprawia, że czytelnik chce powtórzyć eksperyment na sobie. Rodzi się potrzeba potwierdzenia wyniku w rzeczywistości. Salinger, stale obecny w tekście, podsyca tę chęć, jakby mówił: „oni to ja”. Kluczem do odnalezienia wartości w wymienionych dziełach jest więc zaufanie do autora, a przez niego, do postaci, które wykreował.

Ich korowód rozpoczyna Franny – najmłodsza z Glassów. W poświęconym jej opowiadaniu zmaga się z problemami podobnymi jak Holden z Buszującego w zbożu. Dziewczyna na randce w ekskluzywnej restauracji skarży się na małostkowość i egoizm otaczającego ją świata. Duchowego ratunku oczekuje od książki Droga Pielgrzyma, gdzie znajduje metodę „nieustannej modlitwy”. Tak jak Holden, Franny jest zbuntowaną idealistką. I tak jak on, wali głową w mur. To zapowiedź nadchodzącego oświecenia, które dokonuje się w następnej historii.

Czyli w kontynuującym wątek Zooey’u. Tytułowy bohater, brat Franny, stara się wyciągnąć siostrę z duchowo-nerwowego kryzysu, choć jego samego trapią podobne wewnętrzne sprzeczności. Zarzuca siostrze próbę wyniesienia się ponad maluczkich za pomocą modlitwy, lecz sam nie czuje się zdolny do funkcjonowania w świecie, w którym wszyscy są od niego kilka szczebli niżej na duchowej drabinie. Behawioralno-poznawcza terapia serwowana siostrze ma więc pomóc i jemu. Zaskakującym ich oboje celem okazuje się być – co typowe dla Salingera – zaakceptowanie istnienia sprzeczności, które przynosi wybawienie.

Ten sam sens przebija przez opowiadania zebrane w kolejnej książce – Wyżej podnieście strop, cieśle. Seymour: wprowadzenie. W obu pierwszoosobowym narratorem jest kolejny z rodzeństwa, Buddy Glass (oczywiście alter ego Salingera). Najpierw przytacza wydarzenia z dnia ślubu Seymoura, najstarszego brata i przewodnika duchowego całej rodziny. W drugim, Swymour: wprowadzenie, Buddy tworzy eklektyczny portret Seymoura ze wspomnień, piętrowych metafor i odniesień do wschodnich filozofii. Seymour to postać, która w Idealnym dniu na ryby, czyli tekście otwierającym Dziewięć opowiadań, popełnia samobójstwo, nie mogąc sobie poradzić z powrotem do rzeczywistości po traumie II wojny światowej. „Duch” brata wisi nad Franny, Zooeyem i Buddym. Jego mądrość i duchowa równowaga, którą poznajemy za sprawą wspomnień rodzeństwa, kłócą się z decyzją o samobójstwie. Bo jak taki chodzący cud mógł strzelić sobie w głowę? No właśnie. To pytanie jest ścianą nie do przebicia. Ale jednocześnie czymś, co hamuje konwencjonalne myślenie kultury zachodniej. W czterech opowiadaniach Salinger formułuje problem na kształt buddyjskiego koanu – paradoksalnego zagadnienia podważającego logikę. To sprawdzian duchowego stopnia wtajemniczenia. Właściwej odpowiedzi należy udzielić bez namysłu, w oddzieleniu od wpojonego racjonalizmu. Franny, Zooey i Buddy w końcu osiągają tę gotowość. Deklarują akceptację, zgodę oraz wiarę w sens tego, co dzieje się w nich i poza nimi. Dopiero wtedy ich szamotanina ustaje.

Razem z nimi odpowiedzi powinien sobie udzielić odbiorca. Może sięgać po pytanie stawiane przez Salingera raz, drugi, trzeci. Może osiem razy przeczytać Buszującego w zbożu, a potem grzęznąć w makaronowych splotach Saymour: wprowadzenie. Może dać się oświecić zdaniem, na które wcześniej nie zwrócił uwagi. Potem może próbować odpowiadać. Chciałbym teraz sam zostać wyczytany z dzienniczka, stanąć na baczność w szkolnej ławce z czubkami palców opartymi na pulpicie i z miną prymusa powiedzieć, że znam rozwiązanie. Że dwie ostatnie książki tego starego szelmy pomogły mi zrozumieć, że świat nie ma przymiotników. Świat po prostu JEST. A jeśli już koniecznie trzeba coś dodać, można powiedzieć, że świat jest różny.

Choć może nie powinienem się z tym tak wyrywać. Lepiej zostawić sobie jakiś asekuracyjny margines. Nawet jeśli ten margines miałaby stanowić fałszywa skromność. Bo nie mam ochoty nikomu wciskać swoich olśnień, a potem znosić wszystkie „nie sądzę”. Mogę za to ze stuprocentową pewnością powiedzieć, że Budda i Jezus nie powstydziliby się nosić tych dwóch książeczek w swoich plecakach. Na tę literaturę można liczyć, a jej wagi nie umniejsza nawet to, że Salinger nie wahał się wyskakiwać z dubeltówką na fanów, którzy chcieli zobaczyć go w jego samotni w Cornish. Zachęciłem was do lektury? Tak? To możecie mi podziękować. Przyjść i uścisnąć dłoń. Tylko po kolei, bez przepychanek. Audiencje przyjmuję między 12:00 a 14:00. Później potrzebuję spokoju. Będę pisał o J.D.


Tekst powstał dla uczczenia dziesiątej rocznicy śmierci J.D. Salingera przypadającej 27.01.2020. Pisząc, korzystałem ze wznowień jego dzieł wydanych w 2019 roku przez wydawnictwo Albatros z okazji setnych urodzin pisarza.


autor: J.D. Salinger

tytuły: Dziewięć opowiadań; Buszujący w zbożu; Franny i Zooey; Wyżej podnieście strop, cieśle. Seymour: wprowadzenie

przekład: Agnieszka Glinczanka/ Krzysztof Zarzecki (Dziewięć Opowiadań), Magdalena Słysz

wydawnictwo: Albatros

miejsce i rok wydania: Warszawa 2019

liczba stron: 256, 304, 240, 240

format: 130 x 200 mm


[1]  Kenneth Slawenski, J.D. Salinger. Biografia, przekł. Anna Esden-Tempska, wydawnictwo Albatros, Warszawa 2014, s. 424.

(Ur. 1991) Poeta, prozaik, felietonista. Wzrost - 176 cm. Szczupły. Oczy koloru szarozielonego. Bez nałogów i obciążeń finansowych. Jego ulubiona liczba to 100000000. W przyszłości chce zostać samolotem.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %