Papa Goscinny
Śmierć ojca wskutek wylewu w roku 1943 zmusiła go do poszukiwania pracy. Szybko stracił posadę księgowego w fabryce opon, by następnie na krótko zostać ilustratorem w agencji reklamowej. Potem opuścił Argentynę i udał się wraz z matką do Nowego Jorku, gdzie zostałby wcielony do korpusu, gdyby nie zaciągnął się w porę do armii francuskiej. W wojsku mógł dalej tworzyć, choć tym razem były to głównie propagandowe ilustracje oraz plakaty.
Po powrocie do Stanów, mało dochodowej publikacji książki ilustrowanej
przez niego (mówi Wam coś tytuł The Girl with The Eyes of Gold? No
właśnie!) oraz dramatycznym okresie bezrobocia i zupełnego bankructwa, sprawy Goscinnego
przybrały lepszy obrót. Zawarł sporo znaczących znajomości w komiksowym
światku, w tym z Mauricem de Beverem (aka Morrisem), z którym, począwszy od
roku 1955 aż do śmierci, miał tworzyć Lucky Luke’a. Poznał także – czy
też raczej przede wszystkim – rysownika Alberta Uderzo, w przyszłości swego najbliższego
współpracownika i współzałożyciela magazynu „Pilote”. To właśnie na jego łamach
narodziła się ciesząca się największą popularnością na świecie francuska seria:
kultowy Asterix i Obelix. Ale zanim do tego doszło…
Lata 50. były dla Renégo okresem niesłychanie pracowitym.
Znów w Paryżu, tworzył już (jako scenarzysta – warto zauważyć, gdyż w
międzyczasie zmienił priorytety) swój pierwszy cykl z Uderzo: Janka
Pistoleta. Wydana parę lat temu w zbiorczym tomiku opowieść o
piratach-amatorach w służbie króla Francji nosi już znamiona jego charakterystycznego
stylu (humor sytuacyjny, sympatyczne postaci), brak jej jednak jeszcze tej
lekkości, która nieodmiennie towarzyszy dziełom późniejszym. Dlatego to
najgorsza pozycja autora, choć wciąż warta uwagi oraz łatwa w odbiorze.
Natomiast dla czasopisma „Tintin” stworzyli panowie komiks już nieco bardziej
dopracowany i zapadający w pamięć. Umpa-pa (szczęśliwie dostępny także
na naszym rynku), gdyż to o nim mowa, ukazywał się w latach 1958-1962. Opowiada
o przygodach tytułowego Indianina z plemienia Szpokoszpoko oraz pompatycznego
francuskiego szlachcica o imieniu – uwaga! – Hubert de la Puree de Cartofelle, pojmanego
przez Umpa-pę w okresie XVII-wiecznej kolonizacji Nowego Świata. Łatwo
zauważyć, że dużą rolę w twórczości artysty zaczęły odgrywać gry słowne, a
także komiczna reinterpretacja realiów i zdarzeń historycznych. To właśnie te
pięć albumów, skrzących się pierwszorzędnym dowcipem, podłożyło podwaliny pod
przygody walecznych Galów. Warto przy tym pamiętać, że 7 lat wcześniej, w
pierwszej wersji, Umpa-pa był mieszkańcem współczesnego rezerwatu, wtedy jednak
pomysł nie spotkał się z dobrym przyjęciem.
Wspominałem już o kolejnym słynnym bohaterze, który
zawdzięcza swoje istnienie Goscinnemu – kowboju bez ojczyzny, najszybszym
strzelcu Dzikiego Zachodu (strzelającym szybciej od własnego cienia), prawym
Lucky Luke’u. Jego perypetie stanowiły zarazem hołd dla westernu, jak i parodię
tego gatunku, gdyż autorzy obficie czerpali ze stereotypów i wnieśli nieco
autentyzmu w typowe kreacje prawdziwych ludzi z tamtych czasów. Podróżując
początkowo jedynie w towarzystwie wiernego rumaka, a potem także głupiutkiego
psa Bzika, rewolwerowiec rozprawiał się z groźną – i pechową – rodziną
Daltonów, temperamentnym młokosem Billym the Kidem, gangiem Jesse’go Jamesa, a
także wieloma innymi osławionymi gringos. Seria okazała się niezwykle żywotna i
jest kontynuowana mimo śmierci zarówno scenarzysty, jak i rysownika. Niestety,
albumy wydane po odejściu duchowego ojca Lucky’ego wyraźnie odstają poziomem od
swoich poprzedników. Powstało także sporo ekranizacji – animowanych oraz
aktorskich – przy czym jedną z pierwszych był Disneyowski Lucky Luke. Miasteczko
Daisy, wyreżyserowany przez samego Goscinnego. Ostatnie dwie adaptacje powstały
kolejno w 2007 (animowany Lucky Luke na Dzikim Zachodzie) oraz 2009 roku
(Lucky Luke z Jeanem Dujardinem). Podobnie jak w przypadku Asteriksów,
stare produkcje pozostają niedoścignione pod względem wytworzonego klimatu.
Ostatnimi czasy wydawnictwo Egmont postanowiło przypomnieć Polakom o tej
postaci i wydawać zaczęło zbiorcze wydania jego przygód, każdy liczący sobie po
mniej więcej trzy oryginalne zeszyty.
W roku 1956 ukazała się pierwsza książeczka o chłopcu
imieniem Mikołajek, co ciekawe – opatrzona przez artystę pseudonimem Agostini. Zawierała
zbiór krótkich historyjek, z przymrużeniem oka ukazujących współczesną Francję
oraz życie tamtejszych dzieci. Całości idealnie dopełniały proste ilustracje
Jean-Jacques’a Sempégo. Za pierwszą pozycją poszły kolejne cztery, a w parę lat
po śmierci autora wydano także nieedytowane teksty, zebrane w trzech tomikach
(lata 2005-2009). Dzięki niewymuszonemu komizmowi oraz ciepłej atmosferze
przygody Mikołajka i innych chłopaków stanowią wyśmienitą pozycję dla młodszego
czytelnika, choć i dorośli z pewnością niejednokrotnie zaśmieją się w trakcie
lektury. W 2009 premierę miała pierwsza aktorska realizacja cyklu, a w tym roku
– jej kontynuacja; obie przyczyniły się do wzrostu popularności serii.
Największy przełom w życiu twórcy nastąpił jednak u progu l.
60. W ramach wcześniej założonego syndykatu Édifrance/Édipresse założył wraz
Jean-Michelem Charlierem oraz Albertem Uderzo czasopismo „Pilote”. Powód, dla
którego nie podzieliło ono smutnego losu krótkotrwałych tytułów w rodzaju „Clairont”
czy „Pistolin”, był prosty – już w pierwszym numerze czytelnik mógł śledzić
dzieje pewnej niepokonanej wioski Galów, nieodmiennie stawiającej czoła wojskom
Cezara, oraz jej barwnych i sympatycznych mieszkańców. Tak zaistniał
niezapomniany duet: uczciwy, prostoduszny, a także niesłychanie odważny Asterix
oraz jego „puszysty” druh, pogromca dzików i sprzedawca menhirów, Obelix. Można
tu było znaleźć fenomenalne, jakże znaczące imiona, z Kakofoniksem,
charakteryzującym się niesamowitym samozaparciem bardem, któremu słoń nadepnął
na ucho, na czele. W każdym numerze pojawiały się podróże po całym świecie,
żarty kulturowe, inteligentne aluzje do współczesnych zjawisk, no i oczywiście
dużo bijatyki (w końcu bohaterom dostarcza nadludzkiej siły magiczny eliksir
druida Panoramiksa). Wszystko to (a nawet jeszcze więcej) złożyło się na sukces
tego wyśmienitego komiksu, sprawiło, że niektóre cytaty zyskały
nieśmiertelność, a podczas lektury z twarzy czytelnika nie schodzi szeroki
uśmiech. Odnoszę wrażenie, że bezdyskusyjnie najlepsze dokonanie Goscinnego ani
trochę się nie zestarzało i po latach dostarcza wciąż wspaniałej rozrywki. W
ramach gatunku stanowi bez dwóch zdań pozycję obowiązkową, choć w tomach
powstałych po śmierci scenarzysty wyraźnie widać już zmęczenie materiału.
Tak jak w przypadku Lucky Luke’a, o dzielnych Galach zrealizowano
parę filmów animowanych. Za dwa najlepsze, Asteriksa i Kleopatrę oraz 12
prac Asteriksa, odpowiadali
sami twórcy, niebawem zaś premierę będzie miał dziewiąty, o podtytule Osiedle
bogów. Większą popularnością cieszą się jednak kinowe adaptacje z Gerardem
Depardieu w roli Obeliksa. Z różnym efektem starają się one upodobnić do Shreka
poprzez bogactwo nawiązań popkulturowych i, choć humor bywa niższych lotów
(zwłaszcza w dwóch ostatnich częściach), a aktorów zmienia się jak rękawiczki –
najczęściej chyba Cezara, ale również Asterix przeszedł dwie operacje plastyczne
– to nadal całkiem niezłe ekranizacje. Na ich tle jaśnieje rzecz jasna Asterix
i Obeliks. Misja Kleopatra, gdzie wszystkie elementy udało się zawrzeć w
idealnych proporcjach, nasycenie dowcipu niemalże przekracza bezpieczną dawkę,
a Monica Belluci w roli królowej Egiptu stanowi wisienkę na torcie. Mnie
oglądanie tej komedii jeszcze się nie znudziło, a scena z langustą należy
bezdyskusyjnie do moich ulubionych. Za udane trzeba też ostatecznie uznać W
służbie Jej Królewskiej Mości, w którym twórcy świetnie bawią się językiem,
wykorzystując zjawisko językowej mieszanki ponglisz i kpią sobie z brytyjskiej
obyczajowości. Lecz ponownie bezkonkurencyjne okazują się uroczo staroświeckie
animacje. Po prostu w tej formie najlepiej wybrzmiewa specyficzny język i humor
Goscinnego.
Na koniec jeszcze jedna seria z „Pilote’a”. Mówi Wam coś
tytuł Iznogud? Także i ten tytuł gościł w pewnym momencie w polskich
księgarniach. Opowiada on o wysiłkach podstępnego wezyra, którego imię to fonetyczny
zapis angielskiej frazy „is no good”, pragnącego za wszelką cenę zostać kalifem
i próbującego zdetronizować obecnego władcę, sympatycznego niezgułę. Pomimo
pomocy sługi Pali Bebecha każdy plan niegodziwca obraca się przeciwko niemu, co
wywołuje u niego częste i gwałtowne ataki złości. Komiks wypełniają zabawy
słowem oraz odniesienia do Księgi tysiąca i jednej nocy. Mimo że nie tak
znana, seria nadal ukazuje się po francusku, a ostatnio Iznogud kandydował
nawet na prezydenta. Pozostaje żałować, że nie udało się zrealizować filmowej
wersji z Louisem de Funèsem, czego pragnął Goscinny, a zamiast tego powstały
jedynie serial animowany (polski tytuł Wezyr Nicponim) oraz raczej
nieudana wersja aktorska.
René Goscinny to ojciec komiksu humorystycznego, a pośrednio – nie tylko cykli francuskich, lecz także naszych, rodzimych, takich jak chociażby Kajko i Kokosz. Jego znaczący wkład w kulturę jest niepodważalny, a postawiony w zeszłym roku w Warszawie pomnik – jak najbardziej zasłużony. Więcej nam trzeba takich publikacji, ale następcy Papy niestety jakoś nie widać. Ciężko zresztą z nim konkurować. Być może dzisiejsze czasy nie bardzo sprzyjają podobnej konwencji. Pozostaje mieć nadzieję, że pamięć o dziełach Goscinnego nie zginie, młodzi nadal będą sięgać po stworzone przez niego historie, a losy jego fikcyjnych dzieci wzbudzać będą salwy śmiechu wśród kolejnych pokoleń, ujmując swym niezaprzeczalnym ciepłem i ponadczasowym przesłaniem.