Winne the book

Porażka jest pomyłką

Kiedy padają określenia „ład przestrzenny” lub „urbanistyka”, milkną rozmowy i okazuje się, że Polak jednak nie o wszystkim potrafi rozmawiać swobodnie. Bo dla przeciętnego przedstawiciela naszego narodu tę tematykę ograniczają z jednej strony tuje i murowany grill z drugiej. Czyli powierzchnia własnego podwórka. W tej dziedzinie panuje przekonanie, że jedyną słuszną zasadą jest „wolnoć Tomku w swoim domku”. Dlatego ład przestrzenny w Polsce można, bez owijania w bawełnę, określić jednym słowem – porażka. 

Wielu obserwatorów zaprotestuje, bo przecież każdego roku powstaje co najmniej kilka realizacji architektonicznych, które zasługują na wyróżnienie. Już od kilku lat nagrody trafiają do autorów nowatorskich projektów w ramach konkursu tygodnika „Polityka”. Mamy w Polsce budynki docenione w Europie (nowa siedziba Filharmonii Szczecińskiej). Jednym tchem można wymienić inne piękne i pomysłowe obiekty, zaprojektowane nie tylko przez rodzimych autorów: Muzeum Historii Żydów Polskich w Warszawie, Służewski Dom Kultury w Warszawie, Gdański Teatr Szekspirowski, Cricoteka w Krakowie, siedziba Narodowej Orkiestry Symfonicznej Polskiego Radia w Katowicach czy „Stacja Kultura” w Rumi (odnowiony dworzec kolejowy). Wszystkie one natychmiast stały się symbolami miast, w których powstały. Zatem jest sukces i powód do dumy, bo szansę dla siebie znajdują w Polsce nie tylko polscy wizjonerzy. Podczas konkursów architektonicznych stają w szranki najlepsze biura projektowe z całego świata. Czy to jednak znacząco odmienia przestrzeń publiczną? A może tylko rodzi bulwersujący kontrast między piękną architekturą a jej prostackim otoczeniem? Żeby odpowiedzieć na to pytanie, sięgnąłem do książek Filipa Springera, autora MiedziankiŹle urodzonychZaczynu, który dzięki celnym uwagom w swoich powieściach został uznany za eksperta w tej dziedzinie. Co Springer sądzi o polskiej przestrzeni? Jego opinie są z reguły pesymistyczne, bo nawet, gdy próbuje okazać swoje oczarowanie (jak w Księdze zachwytów), to w beczce miodu znajdujemy kilka łyżek dziegciu.

Najszersze pojęcie o bezsensowności urządzenia miejskiego krajobrazu oraz bezmyślności i bezkarności jego pomysłodawców daje lektura Wanny z kolumnadą. To książka, którą czyta się z rosnącym zdumieniem i niedowierzaniem, ponieważ wynika z niej, że brzydota ma swoją kolebkę w Polsce. Pisanie o porażkach przychodzi więc Springerowi najłatwiej. Wręcz bajecznie, bo nasza rzeczywistość obfituje w okropne architektonicznie historie. Springer odwiedził każdy zakątek naszego kraju i wszędzie, gdzie stanął, mógł bez kadrowania wcisnąć spust migawki aparatu fotograficznego i zarejestrować wspomniane cechy polskiej przestrzeni publicznej.

Z książek Springera wyłania się obraz katastrofy. Kiedy pisze o nowatorstwie Oskara Hansena (Zaczyn), to widzimy, jak jego wizjonerskie koncepcje w konfrontacji z PRL-owską rzeczywistością ulegają najpierw modyfikacjom, później – wykoślawieniu. Źle urodzone to z kolei katalog świetnych realizacji projektów z lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych minionego stulecia, które chociaż nieraz wygrywały walkę z prostactwem decydentów, to dziś mają łatkę bękartów. Jeszcze dobitniejszą opowieść o klęsce wielkich zmian przynosi Miasto Archipelag. Ta książka, podobnie jak dwie wspomniane wcześniej, jest opowieścią o miejskim krajobrazie, ale głównie o jego twórcach. Tym razem uwaga autora kieruje się nie ku wielkim nazwiskom, tylko zwyczajnym ludziom, którzy w trzydziestu (niegdyś wojewódzkich) miastach nie zawsze radzą sobie z gasnącą nadzieją. Same miejscowości zmieniają się w prowincjonalne miasteczka, a nawet wioski. I wtedy najważniejsze stają się więzi społeczne małych zbiorowisk ludzi. Związki międzyludzkie zaczynają odżywać w rzeczywistości zdegradowanych miast wojewódzkich. Znajduję więc w tej książce nadzieję, bo przecież samo otoczenie zmieni się, gdy tylko odżyje potrzeba dbania o to, co widać za oknem. Z książek Springera o wiele więcej da się zrozumieć, kiedy dostrzeżemy w tych opisach nie porażki, a właśnie szansę na sukces.

Kiedy myślę o winie w sposób, w jaki odczytuję książki Springera, przypomina mi się szczególny trunek, który najpierw został przeznaczony do zniszczenia, a na końcu okazał się sukcesem na światową skalę. A było to tak…

Źródło grafiki: montelena.com

Okres prohibicji w Stanach Zjednoczonych doprowadził niemal do zniknięcia winiarstwa w tym kraju. W okresie zakazu produkcji alkoholu i handlowania nim zgodnie z prawem funkcjonowały jedynie winiarnie wytwarzające wino na potrzeby liturgii. Ilość winnic spadła dziesięciokrotnie i wydawało się, że nic już nie postawi na nogi amerykańskiego winiarstwa. Ratunkiem okazała się… ideologia hipisowska. Głoszona przez jej entuzjastów potrzeba sięgania do natury spowodowała napływ młodych ludzi na wieś. Każdego roku coraz lepsze wina powstawały w nowych winnicach , ale ich klientela wciąż ograniczała się do rodzimych konsumentów. We Francji każda wzmianka o kalifornijskich trunkach wywoływała co najwyżej uśmiech pobłażania. I w tym momencie (a mamy połowę lat 70.) na scenie pojawił się Steven Spurrier, twórca „Académie du Vin”, pierwszej prywatnej szkoły winiarskiej we Francji. Ten doświadczony specjalista winiarski odwiedził Kalifornię i spróbował kilkudziesięciu miejscowych win. Zachwycony nimi zorganizował 24 maja 1976 roku w paryskim hotelu Inter Continental tzw. blind tasting (degustację w ciemno).Wina oceniali wyłącznie najlepsi eksperci z Francji, a konkurencja było podzielona na dwie kategorie: wina czerwone i białe. W tej drugiej naprzeciw sobie stanęły cztery burgundy i sześć kalifornijskich chardonnay. Specjaliści, wśród których byli dziennikarze, inspektor instytutu wina, sommelierzy i szefowie kilku restauracji, najwyżej ocenili zawartość butelki z „Chateau Montelena Chardonnay 1973”.

Jeśli wierzyć powstałemu w 2008 roku filmowi Buttle Shock, który opowiada historię owej paryskiej degustacji, niewiele brakowało, a zwycięskie wino skończyłoby w rzece. Kiedy właściciel winnicy Jim Barret postanowił sprawdzić, jak miewa się wino w butelkach, okazało się, że zbrązowiało. Smakowało dobrze, ale barwa dyskwalifikowała je jako produkt do sprzedaży. Załamany pozbył się kłopotu, oddając wszystkie butelki do utylizacji, nie zaczekawszy na opinię enologa. Okazało się, że ciemny kolor płynu to nie wada, ale tymczasowy wynik krótkiego przebywania w beczce, które zaserwowano winu. Szczęściu należy przypisać to, że udało się zapobiec tragedii i zawrócić samochody pełne skrzynek z butelkami tego wina. A potem już wiecie, co się stało – „Chateau Montelena Chardonnay 1973”, które wydawało się porażką, zostało obrane najlepszym winem na paryskiej degustacji i punktem zwrotnym dla amerykańskiego winiarstwa. Dziś wina z Napa Valley w Kalifornii mają świetną jakość i osiągają wysokie ceny.

PS W 2006 roku, w trzydziestą rocznicę paryskiej degustacji, Steven Spurrier powtórzył blind tasting. Tym razem komisje były dwie, po obu stronach Atlantyku. Znów wygrało wino z Kalifornii.Zapraszamy na winebook.blox.pl.

Cenię spokój, zarówno ten uświęcony, jak i zwykły. W tym (s)pokoju mam swoje miejsce, z którego sięgam po książki. Czytanie dostarcza mi wszystkich emocji, jakie wymyślił świat. Nauczyłem się tego dawno temu w bibliotece w moim rodzinnym mieście. Wtedy czytałem książki „podróżnicze, względnie podróżniczo-awanturnicze”, dziś najchętniej wybieram literaturę non-fiction i książki przybliżające zjawiska kulturowe sprzed kilku dekad. Przyglądam się niektórym sztukom plastycznym i szperam w klasykach polskiego komiksu. Jestem dobry dla książek.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %