Przedziałki
Moi drodzy i cukierkowi. Spojrzałem na swoją ZCYKLową aktywność krytycznym i nieszukającym wymówek okiem. Nowy dział, któremu miesiąc w miesiąc miało przybywać literackiego sadełka, prezentuje raczej wzdęty chorobą głodową brzuch.
A używając innej, mniej niefortunnej przenośni – stając na końcowej kropce ostatniego tekstu z lipca 2018 i patrząc za siebie, bez szczególnego wysilania wzroku można jeszcze dojrzeć próżne butelki, wyschnięte plamy wina i smutno zwisające serpentyny – pozostałości po fecie z okazji opublikowania tekstu inaugurującego cykl Lorem Ipsum. Bo wszystkiego jest raptem cztery artykuły! Wstyd.
Wypadałoby więc – choćby dla uspokojenia sumienia – wrzucić tu coś nowego. Cokolwiek! Na przykład zadumę nad losem Nicolae Ceaușescu. I początkowo właśnie o nim chciałem pisać. O Nicolae Ceaușescu – Sekretarzu Generalnym Rumuńskiej Partii Komunistycznej, który za pomocą dekretu z 1966 roku, nakazującego kobietom urodzenie przynajmniej 4 dzieci w ciągu swojego socjalistycznego życia (w 1985 limit podniesiono do 5), próbował majstrować przy rumuńskich majtkach. Tekst miałem zamiar kończyć przewrotnym zdaniem: Tymczasem w Chinach przez wiele lat, aż do 2015 roku, obowiązywała polityka jednego dziecka.
Ostatecznie zdecydowałem się jednak zmienić temat wpisu i podzielić obserwacją zjawiska, które wam i mnie samemu jest znacznie bliższe. Postanowiłem napisać o czymś znanym z codziennego – od poniedziałku do piątku – doświadczenia. Napisać o czymś, co możemy zobaczyć, dotknąć, polizać. O czymś, z czym większość z nas się spotkała, a jeśli się nie spotkała, to spotka. O FOMO.
Ten skrótowiec (wyjątkowo atrakcyjny wizualnie w zapisie – Japończyk na pewno odkryłby w nim piękno) rozwija się we wszystko mówiące Fear of Missing Out. Po polsku (choć – rzecz jasna – WSZYSCY znamy angielski) brzmi to: „lęk przed pominięciem” i oznacza irracjonalną obawę, że coś ważnego nas ominie. Że przegapimy jakąś informacyjną efemerydę, co poskutkuje wypadnięciem z głównego nurtu, „przeterminowaniem” się nas samych. Wiadomość, news, mem. Nowe słowo, bez znajomości którego nie dogadamy się nawet ze sprzedawczynią w spożywczaku. FOMO to lęk przed byciem ignorantem codzienności. To bieg po klifie osuwającym się w otchłanie wód zapomnienia.
Ów syndrom na miarę naszych czasów dotyczy użytkowników sieci (czyli wszystkich [wyjąwszy niemowlęta, starców i jakieś 3,5 mld ludzi, którzy nie urodzili się w cywilizacjach na tyle bogatych, by wykształcić poprawność polityczną i ustanowić ją jako oficjalny sposób mówienia o tych, którzy nie urodzili się w cywilizacjach na tyle bogatych, by wykształcić poprawność polityczną i ustanowić ją jako oficjalny sposób mówienia o tych, którzy nie urodzili się w cywilizacjach na tyle bogatych, by wykształcić poprawność polityczną i ustanowić ją jako oficjalny sposób mówienia o tych, którzy nie urodzili się… <X → + ∞>]) i powraca jako leitmotiv niemal każdej dyskusji o mediach społecznościowych.
Do sedna. Jechałem przed chwilą (przyjmijmy twierdzenie o niezależnej od momentu czytania wieczności przedchwili) autobusem. Bez biletu, dodajmy. Większość pasażerów, daj Boże wiecznej komunikacji publicznej, pogrążona była w analizie treści na wyświetlaczach o przekątnych od 4,3 do 4,7 cala. Najprawdopodobniej Facebook, najprawdopodobniej Instagram, najprawdopodobniej Snapchat, najprawdopodobniej Twitter – święta czwórca platform społecznościowych. Piszę „najprawdopodobniej”, bo przecież mogę się mylić! Może akurat rozmawiali na mesędżerze z Mamą, sprawdzali aktualny kurs Lejów czy coś tam. Opierając się jednak na własnym doświadczeniu, zakładam, że prawie na pewno było to wciąż i wciąż przewijanie postów na tablicy, którą szatany z Doliny Krzemowej pomyśleli tak, by nigdy nie dało się dotrzeć do jej końca.
Cudownym zbiegiem okoliczności jestem osobą niekorzystającą z sieci w telefonie (nie umiem i nie chcę wykupić pakietu internetowego, a korzystaniem z darmowego ZTM-owskiego WiFi szybko się zniechęciłem, bo jest to mobilna wersja stania w korkach). Będąc wolnym od strumienia informacji, mogę nie nadwyrężając mięśni karku patrzeć przed siebie. Patrzeć i oglądać. Toteż patrzę i oglądam. W przerwach między lustracją wsiadających (wszak stare chińskie przysłowie mówi: Gdy jedziesz bez biletu, każdy wygląda na kanara) zerkam po ludziach i gniewam się srodze na przywołane wyżej FOMO.
Oczywiście, ja także je uprawiam. A jakże! Robię to jednak w jałowym pustkowiu czterech ścian mieszkania, gdzie w miazmatach przegrywu, non-nieustanne-stop zagłębianie się w zaprzeszłe posty ma w sobie coś z dekadencji naszych czasów.
Tym bardziej więc odczuwam swoistą dumę z mojego oryginalnego zacofania. Kontrolowanie tego, co się pojawia w długiej i szerokiej sieci, nie obowiązuje mnie od wyjścia z mieszkania aż do powrotu. Wolność, równość i braterstwo ze wszystkim, co da się wyczuć pod palcami. A że wszystko to takie szlachetne i mądre, to pozwalam sobie w stosunku do tego, co widzę, na sapnięcie krytyki i wykrzyknienie (w duchu oczywiście) – O! Tempora! O! Mores!
Autobus aż milczy od FOMO, a ja kręcę głową. Ale nie dlatego, że tyle osób dało się zniewolić czemuś, co jest tematem karcących pogadanek trenerów odpoczynku. Nie będę tu też sentymentalnie i banalnie utyskiwał nad śmiercią kontaktu twarzą w twarz i rozluźnieniem społecznych więzi. Nie podejmę klasycznego, dupobólczego „kiedyś to było”. Chodzi po prostu o to, że gdy wszyscy pochylają głowę nad smartfonem, szukając Świętego Graala wiadomości, ja nie mogę oddać się przyjemności oglądactwa. Nie widzę nikogo. Nie widzę ładnych ludzi. Nie widzę brzydkich ludzi. Nie widzę ludzi smutnych, wesołych i kombinacji tych dwóch. Nie widzę buzi ni mordy. Widzę tylko przedziałki, łysinę i koczki, które z tej perspektywy wyglądają jak samotne drzewka…
…A tymczasem w Chinach przez wiele lat, aż do 2015 roku, obowiązywała polityka jednego dziecka.