Winne the book

Siedem śniadań z winem

Eustachy Rylski jest lekiem na polską manierę pisarską spod znaku Masłowskiej czy Kuczoka. Pukając do jego literackiego pokoju, możemy mieć pewność, że znajdziemy tam porządek, harmonię i spokój. Taki świat dobrze ułożonych zdań lubię najbardziej. Bo jednak to melonik dodaje szyku, a nie przekręcona bejsbolówka. Tylko czy zrozumieją to czytelnicy przed czterdziestką? 

„I nie ma takiej siły, by przepędzić w cholerę tę najwyższą mądrość, najwytrawniejszą wytrawność, najpiękniejszą piękność, najboleśniejszą literacką doskonałość, a ręka, ukrywał tego nie będę, czasami świerzbi” – to cytat, który według mnie opisuje całą książkę Po śniadaniu. Rylski zawarł w niej siedem esejów o swoich literackich fascynacjach. Zaczyna przewrotnie, gdy we wstępie pisze: „Co łączy tę siódemkę? […] łączy ją nie byle jaki czytelnik, za jakiego się uważam” Bohaterami są wielcy pisarze i poeci: Hemingway, Camus, Turgieniew, Iwaszkiewicz, Błok, Malraux i Capote. Idą krok w krok z postaciami ze swoich dzieł, bo Rylski zachwyca się twórczością autorów, chwytając za rękę ludzi, których wykreowali. A jednak uwagę czytelnika skupia na sobie, co jest wyjątkowe dla eseisty. Robi to z głęboką wrażliwością, bo pisze przecież o miłości. Kiedy, przykładowo, kreśli portret Ariny Timofiejewnej z opowiadania Turgieniewa, stanowi ona dla niego ideał. Zakochanie mu mija, kiedy uświadamia sobie, że owa kobieta może być podmiotem zapatrzenia nie tylko dla niego. Postać dotąd idealna staje się jedną z „[…] wielu znanych Rosjanek jak Karenina, Rostowa, Raniewska, ważna, sugestywna, obecna, ale jedna z wielu”.

Hemingwaya spotyka taki sam los. Jest on młodzieńczą fascynacją Rylskiego, której używa, aby oczarować swojego przełożonego – inżyniera Jana, człowieka z krwi i kości (notabene tego samego, który dekadę wcześniej kierował pracą Marka Hłaski w tej samej bazie samochodowej przy zwózce drzew z gór). Inżynier pozostaje odporny na pisarza, darowanego mu tak entuzjastycznie. Odpycha go, powtarzając przy tym, że literatura to nie zajęcie dla dżentelmena. W końcu sam Rylski przyznaje, że w pewnym momencie irytujące u Hemingwaya stało się pisarskie prostactwo. Autorski macho okazał się sztucznym wytworem marzeń człowieka zapatrzonego w śmierć.

Potyczkę z dojrzewaniem „nie byle jakiego czytelnika” wygrał zatem Iwaszkiewicz. Z Hemingwayem łączył go pesymizm połączony z kontemplacją urody świata. W jednym z wywiadów Rylski mówi tak: „Fenomen Iwaszkiewicza polegał na tym, że więcej pisał złych rzeczy niż dobrych. Ale tam, gdzie był wielki, to był prawdziwie wielki”.

Podczas czytania prozy Rylskiego da się wychwycić taką samą atmosferę, jaką stwarza dojrzały i elegancki mężczyzna wchodzący do pomieszczenia. Czuje się wtedy nagle chłód pogodzenia się ze śmiercią spleciony z nieustającym zachwytem nad życiem. Swoisty żar zamknięty w ostygłym ciele. To jak sięganie po szklankę do połowy pustą z brawurową pewnością, że z niej wciąż można się napić. A może nawet z nadzieją na ugaszenie tego płomienia, w którym płoną wspomnienia. Na szczęście wody jest zbyt mało, dlatego Po śniadaniu przynosi nam relację odważnego człowieka, który pogodził się z upływem czasu, ale pielęgnuje swoje fascynacje i wciąż karmi pamięć, żeby przypominała mu ogień minionych lat.

Nazwałbym tę niezbyt obszerną książkę spowiedzią pisarskiej duszy autora, gdyby nie stwierdzenie ją kończące. W ostatnim eseju Rylski wspomina swoją młodzieńczą fascynację opowiadaniem Śniadanie u Tiffany’ego i bez ogródek przyznaje, że chciałby za wszelką cenę być znów „przed śniadaniem”, czyli przed latem 1963 roku. Zatem to nie spowiedź. Co najwyżej kolejny grzech, ale tym razem popełniany w świadomości braku konsekwencji, bo przecież zaduma pisarzy jest bezkarna. Za to nieopisywalnie wrażliwa.

„Wspominamy iluminacje, przed którymi byśmy się cofnęli, przytaczamy zdarzenie, których nie potrafimy wyjaśnić, smutki, jakie nigdy nas nie dotknęły, i radości, których już nie przeżyjemy”.

Źródło grafiki: Wielka Litera

Nieodgadniony dualizm Rylskiego warto podkreślić wyjątkowym trunkiem z Apelacji Bergerac we Francji (gliniasto-wapienne gleby Perigordu wydają także najlepsze francuskie trufle). W winnicy Chateau Tour des Gendres powstało wino „La Vigne d’Albert 2015”. To wyjątkowy kupaż aż siedmiu szczepów winogron. Siódemka literackich fascynacji Rylskiego spotyka się zatem z siódemką odmian uprawianych przez rodzinę de Conti. W butelce wina Alberta zmieszano uprawiane tylko tutaj winogrona: Merille, Abouriou oraz Fer. Dodano szczepy: Merlot, Cabernet Sauvignon, Cabernet Franc i Cot (to miejscowa nazwa Malbeca). I nie zapominajmy, że wszystkie pochodzą z jednej winnicy, czyli to wino klasy selection massale!

Członkowie rodziny De Conti najpierw macerują grona przez dwadzieścia dni w stałej temperaturze, a potem pozwalają zrobić swoje spontanicznej fermentacji – aż do wyczerpania całego cukru w moszczu. Kolejny etap to fermentacja malolaktyczna, czyli jabłkowo-mlekowa. Wino traci wtedy nadmierną agresywność kwasu jabłkowego i zyskuje elegancję kwasu mlekowego. Staje się gładsze i bogatsze. Następnie przychodzi pora na dojrzewanie, które w przypadku „La Vigne d’Albert 2015” odbywało się częściowo w kadziach stalowych oraz glinianych amforach. Od sezonu 2014 trunek z tą etykietą nie podlega siarkowaniu, filtrowaniu i klarowaniu.

Jaki jest efekt pracy w Chateau Tour des Gendres? W kieliszku mamy niemal atramentowe w barwie wino z fioletowymi refleksami. Siedem szczepów wniosło do trunku to, co miało najlepszego: aromaty jeżynowe z akcentami dzikiej róży. Po zamieszaniu kieliszkiem w bukiecie pojawiają się kwiaty fiołków z nutami cynamonowymi i jagodowymi. Smak to kolejne owocowe doznania: oczekiwane porzeczki i wiśnia, powtórzona z aromatów jagoda z jeżyną. Owoców jest tu co niemiara, a wszystko w nieprzesadzonej kwasowości z delikatnymi taninami. Mimo to miłośnicy lekkiego drapania poczują w finiszu nieco akcentów skórzanych.

Wino pozostawia nieodparte wrażenie, że rodzina de Conti włożyła w nie swoją ogromną wiedzę i doświadczenie winiarskie – a sięga ono początku dwunastego wieku i znajduje źródło w miejscowości Ribagnac. Teren zniszczony przez plagę filoksery na początku XIX wieku odradza się, a „La Vigne d’Albert 2015” stanowi tego najlepszy dowód.

Wino jest jak książka. Zatrzymuje to, co najbardziej ulotne – wartości świata, którego już nie ma. Dla Rylskiego Po śniadaniu staje się podróżą do czasów i miejsc straconych bezpowrotnie. Degustacja wina z Chateau Tour des Gendres to z kolei wyprawa do południowo-zachodniej Francji z jej bogatą winiarską historią. Wino wyciąga z niej najlepsze refleksy słońca, które przecież wszystko pamięta. Czemu by więc nie połączyć obu tych sentymentalnych zawartości?

Cenię spokój, zarówno ten uświęcony, jak i zwykły. W tym (s)pokoju mam swoje miejsce, z którego sięgam po książki. Czytanie dostarcza mi wszystkich emocji, jakie wymyślił świat. Nauczyłem się tego dawno temu w bibliotece w moim rodzinnym mieście. Wtedy czytałem książki „podróżnicze, względnie podróżniczo-awanturnicze”, dziś najchętniej wybieram literaturę non-fiction i książki przybliżające zjawiska kulturowe sprzed kilku dekad. Przyglądam się niektórym sztukom plastycznym i szperam w klasykach polskiego komiksu. Jestem dobry dla książek.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %