Wiersze o ulicy, ulice pełne wierszy
Najlepiej jednak w tej kwestii po prostu oddać głos poetom. Powyżej przytoczyłam wiersz Juliana Tuwima Do krytyków. Fantastycznie wpisuje się on w nasz majowy temat miesiąca, bo i pora roku odpowiednia, i motywy typowe dla wczesnych lat skamandryckich pasują jak ulał do niniejszego artykułu. Przede wszystkim poeta sytuuje się w opozycji do wielce szanownych tytułowych krytyków i – niczym rasowy twórca hiphopowy – staje po stronie ulicy: jego miejsce jest tam, gdzie pulsuje miejskie życie. Trzeba zauważyć, że niekoniecznie oznacza to miejsce u boku „zwykłych” ludzi – podmiot liryczny nie staje przecież ramię w ramię z mieszkańcami miasta zdążającymi do pracy; on jak ostatni wariat czepia się tramwaju i pędzi na jego przodzie, szaleńczo wymachując rękami, ciesząc się ostrymi zakrętami i wiatrem we włosach. Jest wśród ludzi i dla ludzi pisze, ale nie przestaje równocześnie być jednostką ponadprzeciętną, utalentowanym i wrażliwym twórcą. Mimo to obiektem jego zainteresowania już nie muszą być Rzeczy Wielkie i Ważne, wystarczy słoneczny majowy dzień i radość, którą daje mu względnie świeża nowinka technologiczna – tramwaj elektryczny! Załatwia nam to za jednym zamachem pochwałę nowoczesnego miasta oraz charakterystyczny po I wojnie światowej aktywizm w poezji, czyli żywiołowość, emocjonalność i dynamizm współczesnego życia.
W jeszcze jeden sposób Tuwim zbliża się do ulicy – wszczepiając jej język do poezji. Jego wiersze i wiersze innych skamandrytów pełne są kolokwializmów, a czasem nawet wulgaryzmów. Utwory w rodzaju Pieśni sobotniego wieczoru, w której podmiot liryczny planuje: „Pójdę dzisiaj wieczorem do dymnego szynku, | Uchleję się gorzałką jak jasna cholera”, a potem „Zatoczę się szeroko po ulicy pijanej! – –”, stały się kolejnym powodem licznych niesnasek z krytykami. Ale właśnie taki sposób pisania utworów bardzo mocno zbliża je gatunkowo do piosenek – i to nie tylko takich kojarzonych z poważną poezją śpiewaną, lecz także (a może przede wszystkim) takich spod szyldu twórczości kabaretowej. A o tym, jak bardzo skamandrycka poezja związała się z muzyką, świadczy ciągłe wykorzystywanie jej na scenie i coraz to nowe interpretacje muzyczne[1]. Weźmy chociażby Wiersz, w którym autor grzecznie, ale stanowczo uprasza liczne zastępy bliźnich, aby go w dupę pocałowali znany także pod tytułem Całujcie mnie wszyscy w dupę – który doczekał się niejednej oprawy muzycznej, na przykład do spektaklu Tuwim dla dorosłych w wykonaniu teatru Roma. Co ciekawe, poeta w tym wydaniu musiał okazać się zbyt dosadny nawet dla współczesnego ucha, bo pewne wersy całkiem wypadły z piosenki – warto więc porównać ją z oryginałem i ocenić samodzielnie.
Chwaląc nowoczesne miasto, poeci nie mogli przeoczyć tak ważnego w nim
elementu jak tłum. To przecież ludzie na ulicy posługują się językiem
kolokwialnym, oni decydują o dynamizmie rzeczywistości i stopniu rozwoju
technologicznego. Wielkie ludzkie zbiorowisko krąży po ulicach jak krew w wielkim żywym organizmie. W zamyśle autorów bohater liryczny
miał być właśnie jednym z takich obywateli miasta, ale wiemy już, że skromność
nie pozwalała poetom tak do końca zjednoczyć się z gromadą. Bliski tego był
Kazimierz Wierzyński, chociażby w wierszu
Lewa kieszeń – jego entuzjazm karmi się tu wręcz energią życiową
współobywateli. Miejska krzątanina, pęd za własnymi sprawami, zagonienie i
pośpiech, czyli sytuacje, których dzisiaj uczymy się unikać, niemal sto lat
temu były odbierane jako najbardziej pożądane. Świadczyły przecież o postępie
cywilizacyjnym, o aktywności społecznej i o radości życia, wynikających z
odzyskania niepodległości i kształtowania nowego państwa.
Wyjście do
ludzi nie było tylko założeniem realizującym się w poszczególnych utworach.
Skamandryci mieli jako pierwsi w historii tak bliskie relacje ze swoimi
czytelnikami – czy też publicznością, bo poezja w ich wydaniu opuszczała karty
tomików i czasopism i doskonale odnajdywała się w kawiarniach i kabaretach
(przykładem niech będzie działalność Pod Pikadorem). Zresztą Skamander to
bardziej grupa sytuacyjna – poetów łączyły raczej wspólne kawiarniane stoliki i
strony gazet, w których publikowali swoje wiersze, niż jednolity program,
poetyka czy motywy. Niemniej jednak nie tylko Tuwim i Wierzyński pisali o
ulicznej rzeczywistości. Na podstawie wiersza Jarosława Iwaszkiewicza Jesień w Warszawie można z łatwością
zorganizować piękny spacer, bo tutaj wprost padają nazwy warszawskich ulic. Z
niektórych utworów Jana Lechonia (np. [Co noc, gdy już nas nuda]) i Antoniego
Słonimskiego (Dworzec Warszawski) nie
przebija już natomiast taki witalizm – te wiersze są bardziej wyważone, więcej
w nich nut refleksyjnych czy wręcz melancholijnych. Ale w końcu nie wszystkie ulice
wyglądają jak Aleje Ujazdowskie, którymi spacerują schludne dziewczęta – gdzieś
obok knajpy wypluwają zmęczonych życiem literatów, po nocy dobijających się do
własnych domów.
Rzecz jasna, skamandryci nie byli tylko wiecznie roześmianymi, narwanymi szaleńcami, którzy zaczepiali przechodniów i zakłócali porządek publiczny. Prawdziwie witalistyczny okres nie trwał zbyt długo, szybko przyszedł czas na względne opamiętanie i w poezji do głosu doszły nuty bardziej gorzkie. Osobiście cenię jednak te pozytywne wiersze, bo jeśli nawet uderza ich naiwność, to nie można przecenić ich lekkości i dowcipu, które odciążyły znacznie lirykę z brzemienia patosu i Tematów Wielkich i Ważnych.