Zakurzone mikroportrety
Próbka?
Albo kiedy człowiek chciałby być płytki jak wysychające rozlewiska w Kamieńczyku. Płyciutki, żeby sięgnąć w siebie i żaby zaraz był opór – materia, życie, dno. A on sięga, sięga po coś i niespodziewanie zapada mu się ręka, ramię, i już jest cały w sobie, w ciemności, i się okazuje, że to już gdzie indziej, i mało widać, tylko się nasłuchuje, jak własna przeszłość i cudze coś tam szepczą, z czegoś chichoczą, nad czymś popłakują (z opowiadania Ballada pijaka z baru Astoria, s. 22).
Nie odchodzi też za bardzo od tematyki kojarzonej z jego twórczością muzyczną. Cały czas gdzieś w tle, w porównaniach, epitetach, a często i na pierwszym planie pojawia się Warszawa. Tylko oczywiście nie centrum z wieżowcami ani Mordor na Domaniewskiej, gdzie stado białych kołnierzyków śpieszy do korpopracy. W Mikrotykach odwiedzamy Warszawę przykurzoną, jakby z innego czasu, nie z dzisiaj. Widzimy przetarty, lekko wyblakły krajobraz, gdzie królują rdza, mech i zacieki. Mimo wszystko jednak brak tu melancholii czy sentymentu i tęsknoty za minionym. Świat wydaje się mocno osadzony w „teraz”, może za sprawą narratora, który prowadzi czytelników przez te mniej reprezentacyjne, a ciut bardziej magiczne zaułki miasta i rzeczywistości.
Podobnie jest z bohaterami opowiadań – oni także wydają się niewspółcześni i jakby żyjący obok. Autor kreuje więc coś na wzór widmowych portretów, bo opisywani przez niego ludzie zdają się odrealnieni przez wspomnieniową, historyczną czy marginalną egzystencję, z której zostają wyciągnięci na strony Mikrotyków. Ale znów – narrator zapoznaje nas z nimi, przedstawia sobie. To w ogóle jest całkiem ważny temat w wielu opowiadaniach: spotkanie, zapoznanie, osoby w nowych kontekstach, okolicznościach. Dzięki temu można poczuć, jakbyśmy czytali skrawki reportażu. Być może opisywani mężczyźni i kobiety nie są prawdziwi, ale już ogólnie ludzie tak, miasto też.
Chciałabym jeszcze bardziej przybliżyć wam specyfikę opowiadań Pawła Sołtysa, może dokładniej opisując wybrane przykłady. Ale problem zaczyna się już na poziomie selekcji. Wyróżnić króciutki, dwustronicowy tekst o spacerze po bocznych uliczkach i refleksyjnej konfrontacji z wystawionymi przy śmietniku garnkami (Patelnia)? Czy historię Wujka Wariata wywołaną wrażeniem świata na opak tuż po przebudzeniu (Rano)? A może wielogłosowy portret kobiety, która miewa „pogorszenia”, oraz jej sąsiedzkich relacji w starej kamienicy (Lena)?
Z recenzji
zaczyna się wyłaniać obraz dziwnej hybrydy – ni to poetycki, ni to miejski
tekst, trochę o dzisiaj, a trochę o wczoraj. Niby wspomnieniowy, ale daleki od tęsknoty
za minionym. I to właśnie jest cenne w opowiadaniach Pawła Sołtysa. Żeby
najlepiej zrozumieć ich fenomen, trzeba zanurzyć się w wykreowanym klimacie, może
przejechać tramwajem przez Grochów, może posłuchać Ladinoli. I nie spieszyć się z lekturą, pozwolić sobie na
delektację, chociaż chciałoby się przeczytać wszystko naraz.