Przeczytaliśmy

Była kiedyś żydowska Polska

Ta książka została wydana po raz pierwszy w 1952 roku w Tel Awiwie. W Polsce wychodzi dopiero teraz. Oryginał powstał w języku jidysz, nigdy nie został przetłumaczony na angielski. I chociaż książka powinna już dawno ukazać się nad Wisłą, to chyba teraz nastał najlepszy moment na poznanie tego pięćsetstronicowego memento. Nikt poważny dotąd nie zakwestionował jego treści. Nie ma nikogo, kto stanąłby i otwarcie zaatakował książkę

Przez ruiny i zgliszcza. Podróż po stu zgładzonych gminach żydowskich w Polsce to owoc podróży autora Mordechaja Canina po powojennej Polsce. Odbył ją w jednym celu – chciał przekonać się naocznie, co zostało po polskiej społeczności pochodzenia żydowskiego po Holokauście. Canin odwiedzał Polskę kilka razy w latach 1946–1947. Nigdy nie zdradzał przed rozmówcami swojego żydowskiego pochodzenia. Przedstawiał się jako angielski dziennikarz, żeby zdobyć zaufanie rozmówców. Pomagała mu w tym świetna znajomość języka i elegancki strój. Urodził się jako Mordechaj Jeszajahu Cukierman w Sokołowie Podlaskim. W prasie jidyszowej zadebiutował w 1929 roku i wtedy zdecydował o podpisywaniu tekstów pseudonimem Canin, który z czasem stał się oficjalnie jego nazwiskiem. Wziął udział w kampanii wrześniowej, a potem po burzliwych perypetiach trafił do Palestyny. Założył pierwszą izraelską gazetę codzienną w jidysz i był jej redaktorem naczelnym.

Przez ruiny i zgliszcza składa się z porównań. Autor najpierw znajduje wspomnienia o każdym miejscu, w którym się znalazł. Pisze, jak wyglądało życie miasta czy miasteczka przed wojną. Te obrazy są kolorowe, pełne życia, opisów ludzi, zwyczajów i tradycji. Autor kreśli portret ówczesnej społeczności, która żyje w dobrobycie i Polskę uznaje za swój dom.

Kiedyś Puławy były gwarnym żydowskim miastem z pracowitymi Żydami, z rzemieślnikami i kupcami zbożowymi, z zabieganymi spedytorami, bez których – jak sądzono – chłopi nie mieliby soli ani nafty, a tratwy i berlinki ze zbożem nie popłynęłyby do Gdańska i, nie daj Boże , zostałyby w Wiśle (s. 103).

Właśnie ten ludowy śmiech z chełmskiego rynku, z księżyca na chełmskim niebie i legendarnej góry w Chełmie jest najlepszym świadectwem, że żydowskie życie zapuściło tu głębokie korzenie (s. 117). Białystok był żydowskim państwem. Na sto żydowskich fabryk i warsztatów przypadał zaledwie jeden polski. […] W setkach, dosłownie setkach lokali mieściły się żydowskie instytucje kulturalne, związki, szkoły, morze besmedreszy i klojzów, organizacje społeczne i pomocowe (s. 250).

Każdy rozdział dotyczy jednego miejsca na mapie Polski, które jeszcze około dekady wcześniej (czyli w połowie lat 30. ubiegłego wieku) było zamieszkanym przez Żydów rajem, dobrze zorganizowanym organizmem społecznym, pełnym radości i życia ośrodkiem szczęścia. Między Polakami wyznania mojżeszowego a katolikami panowała zgoda mimo wspominanej przez Canina pewnej hermetyczności tych pierwszych. Wszyscy byli sobie nawzajem potrzebni, znali się wzajemnie i wiedzieli, gdzie szukać pomocy w przeróżnych sprawach. Canin zapamiętał taki obraz kraju z czasów, gdy tu mieszkał – Polskę, w której sąsiedzi żyją nie obok siebie, ale razem ze sobą. Dla niego jego ojczyzna odbijała się w oczach Żydów spotykanych niemal na każdej ulicy, niemal w każdym mieście. Wie oczywiście, że podczas Holokaust, który na te ziemie sprowadzili Niemcy, zabito miliony Żydów. Mimo to jedzie do Polski z nadzieją, że życie, jakie znał sprzed wojny, ma szansę powrócić przy pomocy właśnie polskich chrześcijan. Jedzie z wielką wiarą w człowieka i przekonaniem o mocy sprawczej dawnej sąsiedzkiej przyjaźni. Czuje pogardę dla nazistowskich oprawców, ale tli się w nim nadzieja na przetrwanie polsko-żydowskiej wspólnoty.

Początek każdego rozdziału jest niczym radosna pieśń żydowska. Canin wspomina ludzi, których już nie ma. Nie tylko ożywia ich w tej opowieści, lecz także oddaje im cześć, wspominając ich dokonania czy pozycję społeczną. Mówi o nich z szacunkiem i czcią. Przez chwilę z nieistniejącego już świat znów dochodzą do nas dźwięki życia: śmieje się dziecięcym głosem, rozbrzmiewa modlitwami w synagodze i toczy się w rytm zwykłych, codziennych czynności. W tych fragmentach autor przemierza znane sobie miejsca jakby z zamkniętymi oczami i wyczekuje dotyku zapamiętanych murów, chce poczuć zapach wypiekanej macy i usłyszeć głos rabina. Ale przecież przyjechał do Polski, żeby zobaczyć, co po owym świecie zostało, więc oczy ma otwarte. Rzeczywistość nie ma jednak nic wspólnego z jego wyobrażeniami.

Za każdym razem, kiedy Canin kończy opowieść o tym, co było, zaczynają się dla czytelnika istne tortury. Każdy, kto nie jest skażony skrajnie prawicowym oglądem polskości, czytając kolejne rozdziały powinien rozpaczać razem z autorem i jednocześnie czuć głęboki wstyd. Canin ani razu nie oskarża Polaków o współudział w Holokauście. Dowodzi za to, że kiedy drapieżcy kończą swoje dzieło, na miejscu śmierci pojawiają się hieny. To Polacy zostali z tym przeklętym poniemieckim „dziedzictwem” na swojej ziemi. Mogli z nim zrobić wszystko – należało wtedy uszanować miejsca kaźni i zadbać o ocalałych. Zbyt często stawało się jednak inaczej i nie można o tym nie mówić czy w ogóle zapomnieć. Pamiętając, że największą grupę Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata stanowią Polacy, musimy zaakceptować także drugą stronę medalu. Wtedy powinniśmy posypać głowę popiołem tylekroć, ilekroć Polacy wykorzystali dla własnych celów ludobójcze decyzje nazistów. To przecież polscy sąsiedzi Żydów wywożonych do obozów zagłady czy mordowanych w okolicznych lasach ogałacali ich puste domy albo wręcz wprowadzali się do nowo powstałych pustostanów. A i to tylko początek spustoszeń…

Polacy potraktowali żydowskie świętości tak, jak Niemcy postępowali z żywymi Żydami. Doszczętnie zdewastowali stary cmentarz przy Sosnowej i Miłej. Macewy rozkradli, ogrodzenie rozebrali, a groby zadeptali i zdemolowali. Przez cmentarz wydeptali ścieżki, żeby skrócić sobie drogę między ulicami. […] Macewy, które nie miały dla nich materialnej wartości, po prostu porozbijali, starli w proch, żeby nie było po nich śladu (s. 259).

Ale w sercach hołoty, która odziedziczyła żydowskie domy, żydowskie mienie, poza nienawiścią czai się strach. Bo co, jeśli kiedyś przyjdzie Żyd i zażąda swego? Więc nieliczni Polacy na rynku wyglądają jak przyczajeni strażnicy pilnujący, by nie pojawiły się tu cienie czyżewskich Żydów i żydowskiej młodzieży (s. 247).

Jednak ja, który widziałem ponad sto zgładzonych gmin, już wiem, że ucierpiały wszystkie jednakowo. Wszystkie zostały zgładzone. I każdą uśmiercano w najdrastyczniejszy sposób. Różnica jest tylko taka, że w jednym mieście udział lokalnych polskich mętów był mniejszy, a w drugim większy. Jak wspomniałem, są w Polsce miasta, do których Sonderkommando z jego ukraińskimi bandytami przyjechało „za późno” (s. 420).

Nie lubię sformułowania „lektura obowiązkowa”, ale akurat w tym przypadku to określenie pasuje doskonale. Fragmenty tej książki powinno się wpisywać do podręczników szkolnych, żeby nareszcie zacząć rozmowę o prawdzie wojennych i powojennych trudnych czasów. Bo nawet jeśli usprawiedliwimy jakoś postępowanie Polaków w tym nienormalnym okresie, gdy nie każdy miał odwagę być bohaterem, to dziś możemy wyrazić otwarcie swój stosunek do przypadków i głośno mówić, że takie postępowanie było niewytłumaczalne. Teraz najważniejszy jest bowiem nasz stosunek do czynów dokonanych przed laty. Ta książka może w tym pomóc. A niedawne wydarzenia polityczne wokół nowelizacji ustawy o IPN dowodzą tylko, że mitowi Polaków, którzy byli jedynie ofiarami wojny, stawia się pomniki bez fundamentów.

Książka kończy się pesymistycznym akapitem, który stanowi jej podsumowanie:

Przemierza teraz Żyd zgładzone miasta i miasteczka, wędruje przez ruiny i zgliszcza i nie może znaleźć ani jednego całego grobu, który zostałby po zamordowanym życiu. Tylko kiedy spotkasz pole szare od popiołu, wiedz, Żydzie, że to są prochy twojego narodu. I tylko nad tymi prochami możesz wypłakać swój Isgadaj we-iskadasz (s. 491).

Przez ruiny i zgliszcza wzbudza we mnie wstyd. A zaraz potem żal o to, że miłość do bliźniego mamy wypisaną na sztandarach, ale niesiemy je na tak długim drzewcu, że nie dostrzegamy tego napisu. Jeśli nawet jakieś pokolenie wyszywało owo hasło złotą nicią, kalecząc się w palce i płacząc z bólu, to obecnie najpewniej zostały tam same dziury. Książka Canina może nauczyć zapomnianej pokory. A może nawet nadać jej w przyszłości charakter narodowej cechy Polaków?
autor: Mordechaj Canin



tytuł: Przez ruiny i zgliszcza. Podróż po stu zgładzonych gminach żydowskich w Polsce
przekład: Monika Adamczyk-Grabowska
wydawnictwo: Nisza
miejsce i rok wydania: Warszawa 2018
liczba stron: 527
format: 140 × 215 mm
oprawa: twarda

Cenię spokój, zarówno ten uświęcony, jak i zwykły. W tym (s)pokoju mam swoje miejsce, z którego sięgam po książki. Czytanie dostarcza mi wszystkich emocji, jakie wymyślił świat. Nauczyłem się tego dawno temu w bibliotece w moim rodzinnym mieście. Wtedy czytałem książki „podróżnicze, względnie podróżniczo-awanturnicze”, dziś najchętniej wybieram literaturę non-fiction i książki przybliżające zjawiska kulturowe sprzed kilku dekad. Przyglądam się niektórym sztukom plastycznym i szperam w klasykach polskiego komiksu. Jestem dobry dla książek.

    1 Comment

    1. […] Jasek. Natomiast sporo książek o tematyce żydowskiej recenzował u nas Artur Baranowski, m.in. Przez ruiny i zgliszcza. Podróż po stu zgładzonych gminach żydowskich w Polsce Mordechaja Canina czy Ostateczne rozwiązanie. Losy Żydów w latach […]

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %