Kultura w dymkach

Enfant terrible popkultury

Istnieją takie fikcyjne osobowości, które nie potrafią usiedzieć w ramach własnego medium i same pchają się w inne obszary popkultury. Hellboy, diabelski obrońca ludzkości sprowadzony na ten świat przez nazistów, jest jedną z nich.
Początek nowego milenium, boom na filmy komiksowe dopiero się rozpoczyna – mamy już dobrze przyjętych, czekających na kilka kontynuacji, X-menów, nie do końca udanego Hulka z Erikiem Baną, niebawem rozpocznie się Nolanowska trylogia Batmana, a Marvel pocznie konstruować swoje rozległe uniwersum. Właśnie w tym momencie rodzi się pomysł przeniesienia na duży ekran dzieła Mignoli, które do tej pory uważano – ze względu na jego szalenie metafikcyjny charakter i swoistą pulpowość – za nieprzekładalne na język kina. Mimo to projekt udaje się zrealizować: obraz można obejrzeć na świecie w marcu 2004 roku, a do naszego kraju trafia już w połowie września. Co było kluczem do sukcesu tego przedsięwzięcia?

Otóż producenci Hellboya podjęli szereg wyśmienitych decyzji. Do ekranizacji komiksu opierającego się na fabularnej baśniowości, czyli innymi słowy: umowności świata przedstawionego, potrzeba człowieka obdarzonego wyjątkową wrażliwością wizualną oraz wyobraźnią jedyną w swoim rodzaju. Guillermo del Toro nie pokazał się wówczas w pełni jako wizjoner i artysta Hollywoodu, dlatego pojawia się tu jeszcze jako współscenarzysta (obok Petera Briggsa, o którym teraz raczej żaden fan tej produkcji nie pamięta, prawdopodobnie niesłusznie). Na całości wyraźnie widać jednak pozostawione przez niego reżyserskie piętno, graficzne dopieszczenie, a zarazem usilne staranie, aby jak najwierniej oddać klimat oryginału. Del Toro był wielkim fanem publikacji Mignoli, napisał nawet wstęp do Zdobywcy czerwia – to dlatego miał pomysł, jak połączyć wątki nazistowskie wzięte z pierwszego albumu oraz okultyzm, mitologię lovecraftiańską, pradawne bestiariusze itp., jak powołać do życia barwny, acz okrutny i naznaczony mrokiem świat amerykańskiego komiksiarza. I chociaż momentami popadał w przesadę, ostateczny efekt spełniał oczekiwania i rozbudzał apetyt na więcej.

O popularności ekranizacji Hellboya ostatecznie przesądził dobór aktora do roli głównej postaci filmu. Ten antybohater z piekła rodem, przepowiedziana bestia apokalipsy z kamienną Prawą ręką zniszczenia, posiada przecież tyle odcieni, tak skomplikowaną oraz niejednoznaczną osobowość, iż potrzeba było utalentowanego odtwórcy, który potrafiłby oddać wszelkie te subtelne niuanse. Nie wspominając o tym, że musiał być obdarzony – powiedzmy – nietypową urodą, wpasować się w image gburowatego mięśniaka o miękkim sercu (lubiącego koty), ale przede wszystkim wzbudzać w odbiorcy sympatię. Ron Perlman to faworyt zarówno del Toro, jak i samego Mignoli. Był również absolutnym strzałem w dziesiątkę! To dzięki niemu – pomimo mankamentów – obraz z 2004 roku zapada w pamięć. Artysta znany z ról odmieńców (Imię róży), mruków (Miasto zaginionych dzieci) oraz twardzieli (Obcy: Przebudzenie) stanowił idealne połączenie cech, które pozwoliły ucywilizowanemu piekielnemu pomiotowi ożyć na naszych oczach.

Nie oznacza to bynajmniej, że Perlman był jedyną obsadową perełką. Także reszta ekipy spisała się nadzwyczaj dobrze (niestety z wyłączeniem Selmy Blair, odgrywającej obdarzoną zdolnością pirokinezy ukochaną ex-rogacza, Liz Sherman) i w większości powróciła w kolejnej części. Za występ chwalono Douga Jonesa (chociaż w gruncie rzeczy głos podkładał ktoś inny), którego postać (człekokształtny płaz wyposażony w strój umożliwiający mu życie na lądzie) stanowiła jeden wielki kostium. John Hurt wystąpił natomiast w roli mentora i zastępczego ojca tytułowego protagonisty.

Na ciąg dalszy trzeba było jednak czekać aż cztery lata. Śmiem stwierdzić: i bardzo dobrze! Przede wszystkim dlatego, że w międzyczasie – kolejno w 2006 i 2007 roku – powstały dwa, naśladujące oryginalną stylistykę komiksu i odchodzące od hollywoodzkiej kreacji, filmy animowane o Hellboyu, co ciekawe: z tą samą obsadą podkładającą głosy pod swoje postaci. Między innymi zapewne dlatego, że szybko zdano sobie sprawę, iż nikt inny nie zastąpi Perlmana w roli sympatycznego diabła. Pierwsza z telewizyjnych produkcji nosiła tytuł Miecz burz, a opowiadała o starciu dwóch japońskich demonów, w które został wmieszanysam agent Biura Badań Paranormalnych i Obrony (w skrócie B.B.P.O.). Twórcy postanowili pobawić się folklorem wschodu, światem duchów i mniej znanych legend. Reakcja publiki musiała być na tyle zachęcająca, że w rok później otrzymała ona Krew i żelazo, kolejną opowieść opartą na zbiorze Spętana trumnai inne opowieści, w której tym razem na warsztat wzięto rozliczne wierzenia europejskie. Trzeci projekt, nazwany The Phantom Claw, został niestety wstrzymany i jak na razie nie zanosi się na to, by kiedykolwiek został zrealizowany. Technika animacji pozornie wydaje się bardziej sprzyjać pierwotnemu charakterowi opowieści, likwidując zarazem pewne problemy związane z tworzeniem filmu aktorskiego. Ale już w 2008 roku Guillermodel Toro udowodnił, że posiada swój własny pomysł na ten cykl oraz ma w zanadrzu naprawdę sporo sztuczek.

W chwili, gdy Złota armia weszła do kin, reżyser (i tym razem samodzielny scenarzysta) był świeżo po sukcesie zjawiskowego Labiryntu fauna, a co za tym idzie – pełen twórczej energii (odtwórczej chyba też, bo jeden ze stworów rodem z tej odsłony przygód diabelskiego antybohatera do złudzenia przypomina monstrum z owej okrutnej baśni). Posunął się o krok dalej: zamiast wprowadzać elementy fantastyczne do naszego świata w duchu gotyckim, stworzył zupełnie nowy, baśniowy świat, zamieszkany przez wymyślne istoty, których kostiumy robią naprawdę niesamowite wrażenie. W dużym skrócie film ten posiada wszystkiego zwyczajnie więcej – więcej zwariowanych postaci (duch z nieudanego seansu spirytystycznego zamknięty w kombinezonie nurka), więcej żywiołowej energii, więcej rozwoju i pogłębienia postaci, więcej przygody, więcej fantazji… I tak jak często tego rodzaju naddatek może mieć negatywne skutki, tak w tym przypadku (jakkolwiek opinie bywają podzielone) przyniósł on wyśmienity rezultat. Druga część przygód Hellboya jest zwyczajnie bardziej kreatywna, bardziej oryginalna, a przez to świeża. Żonglerka motywami mitologicznymi pozostaje zresztą niezwykle bliska duchowi pierwowzoru. Co ciekawe, wcześniejszych konceptów na ten film było parę, przy czym w znacznej mierze także i one opierały się na już istniejących historiach Mignoli. Moim skromnym zdaniem obrana ścieżka sprawdziła się w tym wypadku lepiej. Produkcja zgarnęła lepsze recenzje od poprzedniczki, znalazłszy się w kilku rankingach najlepszych filmów roku, a jak pamiętamy był to czas Mrocznego rycerza.

Ekspansja agenta B.B.P.O. nie ograniczała się jedynie do rejonu kina czy telewizji. Próbowano także przeszczepić go na grunt gier komputerowych. Pierwsza próba miała zresztą miejsce jeszcze przed kinowym debiutem dobrego diabła. W 2000 roku wypuszczono Hellboy: Dogs of the Night na PC-ety, a cztery lata później przerobiono go na PlayStation, zmieniając podtytuł na Asylum Seeker. W każdej z tych postaci inicjatywa okazała się spektakularną klapą. Chociaż czerpała z dzieł Mignoli, pojawiła się w niesprzyjającej chwili, kiedy nie stały się one jeszcze wystarczająco popularne. Poniosła porażkę już w fazie konceptualnej. Grafika była przestarzała, występowały liczne usterki – całość wołała o pomstę do nieba. Nic dziwnego, że ta niechlubna klęska popadła w zapomnienie, a odpowiedzialne za nią CryoStudios splajtowało krótko po jej wypuszczeniu. Drugą próbę podjęto, dość rozsądnie, już po sukcesie pierwszego filmu del Toro. Hellboy: The Science of Evil ukazało się z rocznym opóźnieniem (w 2008, a nie 2007 roku) i również nie przyniosło oczekiwanych zysków. Dlatego też rzecz o dość idiotycznym podtytule Helboy II: The Golden Army – Tooth Fairy Terror została udostępniona w 2009 roku jedynie użytkownikom iPhone’a. Gburowaty miłośnik kotów nie ma szczęścia w świecie rozgrywek komputerowych.

Nie myślcie jednak, że Złota armia stanowiła koniec historii. Od jakiegoś roku coraz częściej mówi się o zamknięciu nieoficjalnej trylogii, a największym bojownikiem w tej sprawie jest… sam Ron Perlman! Otóż aktor tak bardzo pragnie ofiarować fanom wyczekany finał przygody (opowieść o spełnieniu przepowiedni dotyczącej roli Hellboya w apokalipsie? O jego dzieciach, bliźniakach: jednym dobrym, a drugim złym? A może o jednym i o drugim?), że wciąż nęka reżysera, nieustannie przypominając mu o tym projekcie. „(…) Guillermo powiedział mi, jak wyglądałoby zwieńczenie trylogii i to tak cudownie kinowy pomysł, że nie sposób, żebyśmy tego nie zrealizowali. To miała być trylogia – z początkiem, rozwinięciem oraz zakończeniem. Jesteśmy w dwóch trzecich, więc czuję, że nasza praca nie jest skończona, póki się z tym nie uporamy.” – można przeczytać w jednym z wywiadów z aktorem. Rzecz w tym, że del Toro uzależnia realizację filmu od sukcesu Pacific Rim 2, a gwiazda serii nie ma wyjścia i w tym samym czasie angażuje się w inne produkcje. Nie traćmy jednak nadziei: zasłużyliśmy na to, żeby doświadczyć końca tej historii (a zarazem świata). I coś mi mówi, że pewnego dnia zobaczymy, jak dopełnia się los Prawej ręki zniszczenia.  

Tłumacz z zawodu, pisarz z ambicji, humanista duchem. W wolnych chwilach pochłania nałogowo książki, obserwuje zakręcone losy fikcyjnych bohaterów telewizyjnych i ucieka w światy wyobraźni (z powrotami bywają problemy). Wielbiciel postmodernizmu, metafikcji oraz czarnego humoru. Odczuwa niezdrową fascynację szaleństwem i postaciami pokroju Hannibala Lectera. Uważa, że w życiu człowieka najważniejsza jest pasja.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %