Externi stellari. Część druga
W świecie literatury, a także małego oraz dużego ekranu nasz skromny glob cieszy się doprawdy wielką popularnością wśród gwiezdnych konkwistadorów. Najbardziej sztandarowym przykładem będzie prawdopodobnie Dzień niepodległości z 1996 roku, superprodukcja Rolanda Emmericha – eksperta od efekciarskiego kina katastroficznego (kontynuacja o podtytule Resurgence wejdzie na ekrany już za rok, czyli dokładnie 20 lat później). W dużym skrócie: wielki statek matka zawisa złowieszczo nad Stanami Zjednoczonymi (jakżeby inaczej, amerykańska megalomania jest równie wielka jak budżety amerykańskich filmów, chociaż jak się później okaże, Brytyjczycy też mają swoje za uszami), a grupa bohaterów połączonych przez los stara się zapobiec katastrofie. W tle pojawiają się, rzecz jasna, nawiązania do kosmicznych uprowadzeń, Roswell, strefy 51 itp. Sami najeźdźcy prezentują się jednak odmiennie od klasycznych ufoludków, „szarych” – mają chociażby bardziej kalmaropodobne głowy, przywodzące na myśl koronę królowej Ksenomorfów. Innym klasykiem, starszym i ambitniejszym w wymowie, jest Wojna światów H.G. Wellsa. Książka tego pioniera gatunku science fiction opowiada o inwazji trójnogich machin z Marsa, które sieją spustoszenie na świecie, by w końcu paść ofiarą czegoś tak zwyczajnego jak ziemskie bakterie. Pozycja doczekała się wielu ekranizacji, w tym jednej autorstwa Spielberga z Tomem Cruise’em w roli głównej, ale żadna nie oddała w pełni ducha oryginału (o wiele lepiej udało się to, o dziwo, w drugim tomie komiksu Liga Niezwykłych Dżentelmenów Alana Moore’a, który mocno czerpie z tej historii). Ale do szerzenia jej popularności o wiele bardziej niż filmy i komiks przyczyniła się głośna audycja radiowa Orsona – jakże stosownie – Wellsa z roku 1938 (a więc wyemitowana w atmosferze zbliżającej się wojny). Wielu słuchaczy potraktowało rzeczową „relację” z ataku pozaziemskich istot jako zapis prawdziwych zdarzeń, choć grupa ta nie była tak liczna, jak często się sądzi.
Konwencję inwazji sparodiował między innymi Tim Burton w filmie Marsjanie atakują! z 1996 roku (wartym obejrzenia chociażby ze względu na smoliście czarny humor oraz gwiazdorską obsadę). Ukazani tam kosmici o wyglądzie ludzkich czaszek z przerośniętymi mózgami mieli tylko jedną słabość: nie byli w stanie znieść muzyki country. Vogoni z Autostopem przez galaktykę natomiast atakują Ziemię, gdyż leży ona na trasie budowy intergalaktycznej autostrady. Jeszcze bardziej absurdalnie zapowiadają się tegoroczne Piksele. Tu obcy przybiorą postać bohaterów starych gier – Pac Mana, Donkey Konga i innych – a stawić im czoło zdołają jedynie mistrzowie rozgrywek tego rodzaju. Zapowiada się całkiem zabawnie, a na zachętę mamy jeszcze rolę Petera Dinklage’a,Tyriona z Gry o tron.
Ponieważ kultura nie znosi
próżni, musiał się pojawić ktoś, kto rozprawiałby się z tego rodzaju
zagrożeniami. Tak narodziła się legenda o facetach w czerni, specjalnych
wysłannikach rządowych, którzy zajmują się istotami pozaziemskimi i tuszują
wszelkie incydenty z ich udziałem. Ufolodzy z czasem nadali tym agentom cechy
niemalże nadludzkie, obdarzyli ich m.in. umiejętnością wymazywania pamięci. Powyższa
idea znalazła rozwinięcie wpierw w piosenkach, a potem w filmach i komiksach.
Jeden z nich, napisany przez Lowella Cunninghama, stał się kanwą dla popularnej
do dziś serii o dwójce tajniaków: agencie K. i agencie J. (odpowiednio Tommy
Lee Jones i Will Smith). Faceci w czerni
doczekali się do tej pory trzech występów kinowych, a także serialu
animowanego. Zmagali się z przeciwnikami w rodzaju przerośniętego karalucha
oraz z całą plejadą innych barwnych stworzeń. Ostatnio agent J. wybrał się
nawet na wycieczkę w przeszłość. A jeśli myśleliście, że nie da się sparodiować
parodii, to grubo się mylicie, bo powstał doprawdy kuriozalny pastisz pod
tytułem Faceci w bieli, którego
bohaterami są dość pechowi śmieciarze. Do wizerunku łowców w garniturach
nawiązują nieco istoty zwane Ciszą z nowych serii Doktora Who. I chociaż są o wiele bardziej przerażające z wyglądu
(trochę przypominają legendarnego Slendermana), zachowały jedną szczególną cechę
facetów w czerni – napotkani przez nich ludzie natychmiast o tym spotkaniu
zapominają.
I tak płynnie przenosimy się do
Wielkiej Brytanii oraz długowiecznej serii BBC. Wspomniany wyżej kosmita o
dwunastu regeneracjach jest kolejnym, który broni Ziemi przed zakusami
gwiezdnych przybyszów. Oni zaś, rzecz jasna, w tym wypadku za cel obierają
sobie najczęściej stolicę Anglii. Swoje stanowisko na pół etatu w organizacji
militarnej UNIT Doktor objął już w okresie trzeciej regeneracji, ale pomagał
ludziom także wcześniej. Przykładem wartym przytoczenia jest kultowy odcinek The Dalek Invasion on Earth z 1964 roku,
który na dobre ugruntował pozycję tytułowych istot jako najbardziej
przerażających przeciwników bohatera. Postaci te wciąż powracają – także w
nowej odsłonie przygód kosmicznego podróżnika. Kto by pomyślał, że kreatura oparta
na kształcie pieprzniczki zyska ostatecznie tak wielką popularność! Oprócz
Daleków szczęścia w podbojach próbowali też Cybermani, zmiennokształtni Zygoni,
Sontarianie o głowach jak ziemniaki i wielu innych. Pod względem inwencji
scenarzystów serial ten pozostaje chyba niedościgniony, chociaż z dzisiejszego
punktu widzenia wielu z nich wydaje się bardziej śmiesznymi aniżeli
złowieszczymi. Obecny showrunner, George Moffat, wzbogacił tę mitologię o
przypominające kamienne statuy Płaczące Anioły, które żywią się energią
przyszłych dni życia swoich ofiar, a których dotyk przenosi w przeszłość.
Niektórzy wierzą, że wiele starożytnych budowli – w szczególności piramidy – nie mogło zostać stworzonych przez człowieka. Alternatywą jest zatem ingerencja istot spoza naszej planety. Pomysł wykorzystał – znów! – Roland Emmerich. Stworzył coś, co miało się stać ledwie zaczątkiem złożonego telewizyjnego uniwersum: kinowy film Gwiezdne wrota. Opowiada on o grupie archeologów i wojskowych, którzy udają się w przeszłość przez portal odnaleziony u stóp piramidy w Gizie i odkrywają, że pasożytnicza rasa Goa’uldów podporządkowała sobie Egipcjan biorących ich za bogów. Pomysł niósł ze sobą taki potencjał, że wpierw stworzono serię liczącą 10 sezonów, a potem także dwie poboczne, choć znacznie mniej żywotne. Powołano wówczas do życia całe mnóstwo światów i zamieszkujących je bogatych kulturowo cywilizacji. Od dłuższego czasu trwają próby powrotu do stworzonego w nich świata, lecz chwilowo raczej się na to nie zanosi.
Nie wszyscy przybysze pojawiający
się na naszej planecie są jednak najeźdźcami. Niektórzy to nieszczęśliwi
rozbitkowie, co nie oznacza w żadnym razie, iż mają względem ludzkiej rasy
przyjazne zamiary. Zazwyczaj jest wręcz przeciwnie. W 1982 roku John Carpenter
zekranizował powieść Johna W. Campbella Who
goes there? Stworzył jeden z niezapomnianych horrorów tego okresu. Ale
zanim Coś, klaustrofobiczna,
paranoiczna opowieść o naukowcach, którzy nie byli nawet w stanie zaufać samym
sobie, a którzy zostali uwięzieni w bazie arktycznej ze zmiennokształtnym
potworem, stało się należycie popularne, musiało minąć nieco więcej czasu.
Wygrał z nim E.T., niosący znacznie
bardziej optymistyczny przekaz.Obcy w filmie Carpentera z Kurtem Russellem w roli
głównej był niesłychanie groźny, a jego prawdziwa forma – absolutnie
obrzydliwa, co zawdzięczamy nadzwyczaj udanym jak na tamte czasy efektom
specjalnym. W 2011 roku Coś doczekało
się kontynuacji (czy też może prequelu) pod tym samym tytułem, ale to już nie
to.
W dżungli kryła się natomiast
idealna maszyna do zabijania – Predator. Z bestią widzącą w podczerwieni i
wyposażoną w wysoce rozwiniętą technologię był w stanie wygrać jedynie sam
Arnold Schwarzenegger. Producenci, zachęceni dobrym przyjęciem przez widzów,
zrealizowali kontynuację, a w 2004 roku uatrakcyjnili pomysł: starli drapieżnika
z o wiele groźniejszym adwersarzem, Ksenomorfem z serii Obcy. Potwór – powołany do życia przez Ridleya Scotta w jego
słynnym filmie z 1979 roku – jest piękny (za projekt odpowiadał zmarły w
zeszłym roku artysta H.R. Giger, a choreografię ruchów wzorowano na tańcu), a
przy tym śmiertelnie niebezpieczny. Używa ludzkiego ciała jako inkubatora, ma
podwójny zestaw szczęk, a w jego żyłach płynie kwas – mało kto byłby chyba w
stanie wymyślić bardziej krwiożercze i śmiercionośne stworzenie. Publika
pokochała strach przed tym pozaziemskim koszmarem, co poskutkowało trzema
kontynuacjami, a niedawno także pierwszym z prequeli pod tytułem Prometeusz, niestety mało udanym. To
właśnie ten film, obok Gwiezdnych Wojen,
na dobre wyprawił człowieka w kosmos, na spotkanie tego, co może czyhać na
niego wśród bezkresnych przestrzeni, gdzie – zgodnie ze sloganem – „nikt nie
usłyszy twojego krzyku”.
Zanim jednak widzowie poczuli moc „kina nowej przygody”, istnieli już jego protoplaści, dziś nieco zapomniani. Przede wszystkim pulpowy Flash Gordon – wpierw komiks o perypetiach kosmicznego awanturnika, potem zaś trzynastoodcinkowy serial. W 1967 roku rozpoczęła się zaś publikacja Valeriana, serii komiksowej, która trwa we Francji do dziś. Opowiada ona dzieje tytułowego podróżnika w czasie i przestrzeni (brzmi trochę jak Doktor Who, ale to coś zupełnie innego) oraz jego partnerki Laureliny. Na kartach ponad dwudziestu numerów (właśnie wznawianych w Polsce w formie zbiorczej) protagoniści zwiedzili niezliczoną ilość planet i napotkali niewyobrażalnie wiele rodzajów istot, a każda z nich została szczegółowo przedstawiona przez rysownika Jeana-Claude’a Mézièresa. Na podstawie tej serii powstał nawet animowany serial zatytułowany W Pułapce czasu. Klasyk space opery, po który naprawdę warto sięgnąć.
George Lucas, ojciec uniwersum,
które wciąż włada sercami milionów, a w grudniu tego roku po raz siódmy zawita
na dużym ekranie, chciał jednak odciąć się od umowności oraz manieryczności
dekoracji i od strojów z poprzednich produkcji spod znaku fantastyki naukowej.
Postawił więc na swego rodzaju realizm. Wybudowano około trzydziestu
pomniejszych planów filmowych, a wyszukane efekty specjalne dodano dopiero
później, w 1997 roku, po nakręceniu Imperium
kontratakuje oraz Powrotu Jedi.
Ale już ta pierwotna wersja zawierała jedną z najsłynniejszych scen – sekwencję
w kantynie pełnej niezwykłych przedstawicieli różnorakich ras z wszelkich
zakamarków galaktyki (i zapewne także spoza niej). Duchową kontynuacją tego
momentu był niezapomniany występ zespołu w pałacu Jabby. Potem machina nabrała
jedynie rozpędu: książki, komiksy, seriale – wszystko to pełne coraz to nowych
stworzeń, coraz to nowych światów. Godne polecenia zdaje się kompendium Ilustrowany przewodnik po rasach obcych istot wszechświata „Gwiezdnych
wojen” z 2002
roku, gdzie znajdziemy zarówno oślizgłych Huttów, niebieskoskórych Chissów z
admirałem Thrawnem na czele oraz złowrogich Yuuzhan Vongów lubujących się w
bólu, jak i nieokrzesane Wookie. Ale cóż z tego, skoro Disney, jakby
potwierdzając swoją supremację, wyrzucił do kosza stary kanon, a wraz z nim
tyle wspaniałych kreacji tylu utalentowanych twórców… Pozostaje żywić nadzieję,
że najnowsza trylogia będzie miała do zaoferowania wszystko to, za co
pokochaliśmy tę starą, a nową byliśmy w stanie przynajmniej docenić (choć Zemsta Sithów to widowisko całkiem
zacne).
Wiek XXI rozmienił kreatywność na
drobne, stawiając głównie na nową technologię i wrażenia wizualne. Avatar, choć wizualnie piękny (motyw
fizyczno-psychicznej więzi z wierzchowcami też niczego sobie), gatunku nie
zrewolucjonizował, nie uczynią tego też prawdopodobnie trzy – ach, czemu? –
kontynuacje, nad którymi pracuje obsesyjnie James Cameron. Całkiem świeży Strażnicy galaktyki to zupełnie inna
para kaloszy. Stanowią dowód na to, że istnieją jeszcze ludzie, którzy potrafią
przywołać ducha „kina nowej przygody”, a przy tym tworzyć własne, pomysłowe
światy (kosmiczny gadający szop i drzewo? Czemu nie!), trochę tylko czerpiąc z
komiksowego źródła. Całkiem nieźle ma się również rewitalizowana marka Star Trek, czego nie można niestety
powiedzieć o do bólu archaicznej pierwszej serii (choć stare filmy jeszcze
jakoś się bronią). Aż znów chce się wraz z załogą
Enterprise podróżować na kres wszechświata i jeszcze dalej!
Jak łatwo wywnioskować z tego tekstu, obecne czasy to okres powrotów – powrotów cykli, pojedynczych filmów, dawnych motywów i idei. To nieszczególnie zaskakujące zjawisko nie jest tendencją z gruntu złą. Zdarzają się, rzecz jasna, filmy, które powstać nie musiały, a nawet nie powinny – na przykład Prometeusz, jakkolwiek przykro mi to mówić, a przewiduję, że podobnie będzie z nowym Dniem niepodległości. Z drugiej jednak strony mamy produkcje, które czerpią z dorobku poprzedników z zaskakującą gracją oraz dystansem, jednocześnie imponując bogactwem i złożonością wizji. I jeśli przybysze z kosmosu mają dokonywać inwazji na Ziemię (lub my – najeżdżać ich planety) w takim stylu, to nie pozostaje nam nic innego jak cieszyć się z tego powodu. Niech Moc będzie z nimi!