PrzeczytaliśmyRecenzje

Felix Stanislavopolis?

Na Felix Austrię Sofii Andruchowycz ostrzyłam sobie zęby, odkąd usłyszałam, że ma się ukazać po polsku, a więc jakoś tak od końca listopada ubiegłego roku. Po pierwsze – dobrej literatury ukraińskiej nigdy dość. Po drugie – autorka osadziła akcję w mieście mi znanym i bliskim (co wymaga bardziej rozbudowanego komentarza). Po trzecie – motyw „Austrii szczęśliwej”, wielokulturowej idylli czasów cesarsko-królewskich, był podejmowany już tyle razy, że ciekawiło mnie, jak jeszcze można do niego podejść, żeby czytelnika zaskoczyć (a domyślałam się, że ta książka mnie właśnie zaskoczy). Tak też się stało, a ponieważ zaskoczenie bez efektu zaskoczenia byłoby jednak niewiele warte, więc przyszło ono z zupełnie innej strony, niżbym przypuszczała.

Tego, że znajdę w książce zupełnie inne miasto niż to, które miałam okazję pobieżnie poznać (i jeszcze inne niż to, w którym wychowała się autorka, rodowita frankiwczanka urodzona w 1982 roku), raczej się spodziewałam. Mimo tego udało mi się rozpoznać kilka punktów orientacyjnych w centrum: Rynek, katedrę greckokatolicką, dawny kościół ormiański, plac Mickiewicza i ówczesne przedmieścia; dopasowanie dawnych nazw ulic do dzisiejszego planu miasta również nie stanowiło szczególnego problemu (chociaż, rzecz jasna, wymagało poszperania w innych tekstach). Nie spodziewałam się chyba tylko tego, że główni bohaterowie będą mieszkać przy ulicy, przy której teoretycznie i ja przez chwilę mieszkałam. A jednak Stanisławów w roku 1900 różnił się znacząco nie tylko od współczesnego Iwano-Frankiwska, lecz także od innych jego wcieleń: międzywojennego, wojennego i radzieckiego. Inne sprawy zaprzątały jego mieszkańców, przy (mniej więcej) tych samych ulicach mieściły się inne sklepy, instytucje, punkty usługowe. Było to wreszcie, rzecz oczywista, miasto różnych narodów, języków, religii. U Sofii Andruchowycz różnice te odgrywają dość ważną rolę. Znajdziemy tu zatem na przykład wyraźnie odrębną dzielnicę żydowską („Idę ulicą Gosławskiego wśród kramów i sklepów […]. I oto trafiam do zupełnie innego świata: jakby ktoś raptem zmienił dekoracje, kiedy mrugnęłam”[1]) i ulice, na których przenikają się języki: polski, ukraiński, niemiecki i jidysz. A wszystko to odwzorowane z niezwykłą wręcz dbałością o szczegóły.

Świat wykreowany przez autorkę jest bowiem właśnie światem szczegółu, konkretu bardzo silnie oddziałującego na zmysły czytelnika. To miejsce przepełnione dotykiem szorstkiego pluszu foteli w teatrze i niedającego się dosuszyć prania w trakcie wielotygodniowej ulewy. Zapachem ryb na bazarze i mydła warzonego z dodatkiem macierzanki. Smakiem ptysiów i ziemniaków polanych masłem. Zmieniającymi się barwami i tonami głosu, brzękiem tłuczonego szkła, śpiewem chórzystów w cerkwi. Strojami opisanymi z niezwykłą precyzją, co do najmniejszej koronki i szwów w pończochach… To świat wręcz hiperrealistyczny, odtworzony z taką pieczołowitością, że na wytwory wyobraźni czytelnika nie zostaje już w zasadzie wiele miejsca.

Przy tak dużym stopniu szczegółowości oraz nasycenia barw, dźwięków, zapachów łatwo jednak o przejaskrawiania. Nie brakuje ich również w tej książce: oto jedna z jej głównych bohaterek, dorosła już kobieta, spędza dnie wyłącznie na rysowaniu winietek i przepisywaniu wierszy, nosi frymuśne pastelowe kreacje, a na dodatek jest, a jakże, woskowo blada i eteryczna, druga natomiast z całym oddaniem przygotowuje jej najwymyślniejsze, opisywane nie mniej skrupulatnie, potrawy. Chociaż przejaskrawienia te bywają wyjątkowo irytujące, to również wydają się nieprzypadkowe: budują komizm sytuacyjny, a dzięki silnemu kontrastowi zwracają uwagę na istotne zależności, które inaczej nie wybrzmiałyby może tak mocno. Wśród nich – na tę chyba najważniejszą, między dwiema głównymi bohaterkami: wydelikaconą, po pańsku niezaradną Adelą i Stefanią, teoretycznie gosposią, służącą słynną w całym mieście z talentu kulinarnego. Praktycznie jednak nie jest to takie oczywiste: obie kobiety tkwią w wyjątkowo silnej, ale i toksycznej relacji, której metaforą (i jednym z motywów przewijających się przez całą książkę) są drzewa splecione pniami. „To wszystko jest skomplikowane” – mówi Adela w ostatnim rozdziale. „Nie wiem, kim jesteś: siostrą, służącą, mamą, moją nadzorczynią?”[2].

Stefania Czorneńko to kolejne i chyba największe moje zaskoczenie w tej opowieści. Z noty okładkowej wyłania się postać najzwyklejsza w świecie: „zaradna i rezolutna”, ale zasadniczo – oddana służąca i kucharka, tylko tyle. Na tej podstawie budowałam założenia lekturowe. Spodziewałam się odwrócenia perspektywy: nie dość, że zamiast ukochanego przez wszystkich Lwowa pojawia się Stanisławów – spory, bo spory, ładny, bo ładny, ale jednak postrzegany jako prowincjonalny – to jeszcze zamiast porządnego mieszczanina, najlepiej inteligenta, w roli narratora występuje służąca. Aha, czyli pewnie obniżenie rejestru języka, dość prosty, rubaszny, a przez to zabawny styl. I może animozje polsko-ukraińskie nadbudowane na nierównościach społecznych.

Nic podobnego. Stefa, wychowywana wspólnie z Adelą po pożarze, w którym jako małe dzieci obie straciły matki, jest bohaterką nie tylko błyskotliwą, lecz także dosyć wykształconą, interesującą się światem, a przy tym owszem, służącą, a od pewnego momentu również osobą, na której spoczywa prowadzenie całego domu, siłą rzeczy twardo stąpającą po ziemi. To członek rodziny, a zarazem ktoś z zewnątrz. Co istotne, właśnie ona prowadzi narrację, czytelnik widzi zatem świat powieściowy jej oczami. O tym, że taka perspektywa może się różnić od punktów widzenia innych osób, świadczy dobitnie jedno zdanie z listu ojca Adeli: „Zaszkodziłem też tej nieświadomej biedulce, która błyskawicznie opanowała sztukę widzenia wszystkiego tylko tak, jak jej wygodnie”[3]. Ogromnie krzywdzące – ale i zaburzające nieco obraz świata wykreowany przez Stefę.

Zwłaszcza ze względu na pierwszoosobową narrację wyjątkowo istotna – i wymagająca szczególnego docenienia – jest dbałość o warstwę językową tej powieści. Narratorka, a zarazem główna bohaterka osadzona w czasie akcji (i to bohaterka dosyć charakterystyczna) nie mogłaby mówić ani językiem zbyt współczesnym, ani tym bardziej przesadnie archaizowanym. Chociaż więc mogłaby wyjść na deszcz w gumowcach i płaszczu przeciwdeszczowym, zakłada wellingtony i makintosz. Mogłaby także złapać garnek, a jednak rzuca się ku garnkowi. Język Stefy, sam w sobie dość charakterystyczny, jest nieprzezroczysty, ale prawdziwy, tak jak prawdziwy, a przy tym zupełnie inny pozostaje sposób mówienia męża Adeli – Petra, cokolwiek naiwnej Iwanki, żony unickiego duchownego, czy cerkiewnego stróża. Równie naturalnym (a przecież także nieoczywistym) rozwiązaniem okazało się przytaczanie cytatów biblijnych w przekładzie Jakuba Wujka, kanonicznym w roku 1900.

Podczas recenzowania Felix Austrii łatwo popaść w ton sentymentalno-nostalgiczny: ach, błogie czasy c.k. monarchii, ach, wielokulturowość, ale, ach, swoją drogą, to te piękne Kresy jednak nasze polskie były… Autorka wręcz do tego prowokuje – choćby samym tytułem. Sama książka jednak niezbyt na to pozwala. Humoru zapowiadanego przez wydawcę rzeczywiście nie brakuje (bo jak tu się nie uśmiechnąć, słysząc – tak, słyszy się to dokładnie! – kolejną awanturę między Adelą a Stefą czy widząc dziecięcą nieporadność Iwanki?), ale często jest on podszyty goryczą: osamotnieniem Stefy i miłością bez szans na spełnienie, tęsknotą Iwanki za życiem innym niż to, które prowadzi u boku duchownego, koszmarem z przeszłości ojca Adeli.

Jako czytelnik mam wszelkie przesłanki, aby w Stanisławowie A.D. 1900, który wyłania się z Felix Austrii, widzieć miasto szczęśliwe. W pamięci brzmią mi jednak ciągle – mam wrażenie, że niebezpodstawnie – słowa Józefa Wittlina o innym mieście współtworzącym legendę „Austrii szczęśliwej”: „Nostalgia lubi fałszować smak, każąc nam dziś odczuwać samą tylko słodycz Lwowa. Znam jednak ludzi, którym Lwów był czarą goryczy”[4]. W tym samym tekście pisał on o idylliczności jako konwencji, która w pewnych okolicznościach bywa dobra, o ile pamięta się o tym, że jest ona tylko konwencją.  

autor: Sofija Andruchowycz
tytuł: Felix Austria
przekład: Katarzyna Kotyńska
wydawnictwo: Czarne
miejsce i rok wydania: Wołowiec 2016
liczba stron: 288
format: 125 × 205 mm
oprawa: miękka ze skrzydełkami

[1] Sofija Andruchowycz, Felix Austria, przeł. Katarzyna Kotyńska, Wołowiec 2016, s. 63.

[2] Tamże, s. 273.

[3] Tamże, s. 257.

[4] Józef Wittlin, Mój Lwów, Warszawa 1991, s. 22.

Studentka filologii polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Sprząta (na portalu, a czasem również gdzie indziej). Tu zetrze przecinek, tam dostawi brakującą literę, ówdzie zrobi przemeblowanie w zdaniu albo rozwiesi cudzysłów. Kiedyś studiowała ukrainistykę, ale jej przeszło. Została jej stamtąd sympatia do dwudziestowiecznej literatury ukraińskiej.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %