Muzodzielnia

Generacja nic, czyli o tym, jak upadają marzenia

Kiedyś, a właściwie całkiem niedawno, byli sobie chłopcy. Dorastali w Łodzi na Bałutach i choć rzeczywistość ich dorastania była szara, głowy wypełnione mieli marzeniami – przeglądali komiksy, czytali „Świat Młodych,” nadstawiali uszu w poszukiwaniu dobrej muzyki, mieli w sobie dużo twórczej energii. 

Kuba Wandachowicz i Marcin Kowalski założyli zespół. Nazwali go Cool Kids of Death i do współpracy zaprosili Krzyśka Ostrowskiego, Kamila Łazikowskiego, Jacka Frąsia i Wojtka Michalca. To właśnie CKOD stał się później dla nich (i nie tylko) wentylem bezpieczeństwa, w którym wybrzmiało rozczarowanie, że nowa Polska, o którą walczyli ich rodzice, nie spełniła ich oczekiwań, że nowa, polska rzeczywistość zabiła ich marzenia. Co takiego miał w sobie zespół Cool Kids of Death, że krytyka go kochała, a publiczność nienawidziła? Co sprawiło, że dziś uważany jest za jeden z najważniejszych zespołów pierwszej dekady dwudziestego pierwszego wieku? Na te i inne pytania próbuje odpowiedzieć Kazimierz Rajnerowicz w publikacji Nie będzie żadnej rewolucji.

Łódź lat 90. nie zachwycała swoim wyglądem. Owe poprzemysłowe miasto odpychało od siebie swoją szarością, brudem i ponurością. Nagle, po transformacji, Łódź stała się miastem bezrobotnych, zupełnie bez perspektyw – niegdyś nowoczesna i przemysłowa miejscowość, zderzyła się z postpeerelowską jawą, która nie była łaskawa. Fabryki opustoszały, zaczęła pustoszeć także Łódź. Z drugiego największego pod względem ludności miasta od 1988 roku zniknęło około 200 tysięcy ludzi, by uciec przed rzeczywistością, która nie dawała im szans.

Odskocznią dla części łodzian, którzy byli skazani na swoje miasto, stało się tworzenie kultury niezależnej. Scena undergroundowa była odtrutką na codzienny marazm i pustkę. Wzajemnie przenikające się środowiska łódzkiej filmówki, ASP oraz punkowców zaadaptowały ową industrialną przestrzeń miasta-mutanta na własnych zasadach – jako miasteczko grozy, zachwycając się jego turpizmem.

W owej mieszaninie dziwnych obrazów żyli młodzi ludzie. Chłopcy z dobrych domów, po studniach nie potrafili znaleźć dla siebie miejsca. Kuba Wandachowicz jako reprezentant dwudziestolatków w artykule dla „Gazety Wyborczej” gorzko konstatuje: Kiedy zdawałem na studia (rok 1994), czuło się w powietrzu pewną obietnicę, pewną realną możliwość zmian, poczucie zdolności wpływania na intelektualne trajektorie nowo powstałej rzeczywistości. (…) Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że nikt nie pozwoli nam na realizację żadnych względnie górnolotnych zamierzeń, a my sami staniemy się na tyle słabi, że nie będziemy mieli siły niczego od życia wyegzekwować [1]. Z tej bezsilności i frustracji wyrósł twórczy ferment zespołu Cool Kids of Death.

https://youtu.be/T84dTfoydDo

Ich debiut to gęsta plątanina słów, jednak przede wszystkim jest to krzyk, głos młodych, gniewnych ludzi, którzy czują, że ktoś im coś odebrał. Obnażają prawdę świata, który ich otacza. Ostrowski wykrzykuje, że brak im doświadczeń istotniejszych, że nie mają planów na przyszłość ani ideałów. Grożą palcem decydentom, a w przypływie furii chcą coś podpalić, unicestwić wszystko. Niech jednak nie zwiedzie nikogo ta buńczuczna postawa. Przez teksty przebija wrażliwość autorów. Chociażby opowieść o skomplikowanych relacjach z Łodzią – ich małą ojczyzną, która ich ukształtowała, czy relacjach damsko-męskich w otoczce słodko-gorzkiej. Teksty często pisane były jakby w przypływie narastającej furii – nagły, gwałtowny wybuch silnych emocji jest w ich przypadku niemalże wyrzygiem słów. Nie ma tam miejsca na śpiew (na co swoją drogą Ostrowski nie do końca ma odpowiednie warunki), a bardziej gniewny krzyk.

Cool Kids of Death był jednak pewnym rodzajem maski, kreacji. Trudno było dostrzec, co tak naprawdę się pod nią skrywało. Kuba i Marcin, mając już za sobą pewne doświadczenia na scenie muzycznej, chcieli, żeby ich zespół był wyrazisty i niósł za sobą konkretną wartość. Ich muzyka była pewnym ekstremum, nie pozostawała obojętna dla słuchacza i zapisywała się w jego pamięci. Wykreowany wizerunek zespołu to przede wszystkim obraz zbuntowanych – ale jednak bardziej nastolatków niźli dorosłych, młodych ludzi, którymi wtedy byli. Członkowie najczęściej atakowali rozmówców, zawsze byli bezczelni i nie brali nikogo na barykady. Mieli nonkonformistyczną postawę i punkowy sznyt.

Krytycy pokochali CKOD jako zjawisko, zespół, który ma do zaoferowania konkretny, mocny przekaz, ale i niebanalną warstwę dźwiękową. Proces twórczy CKOD bowiem niczym nie przypominał rockowych kapel. Marcin i Kuba działali raczej jako duet producencki. Nowością w tamtych czasach było tworzenie muzyki na komputerze – zupełnie jak hiphopowcy. Intrygujące było chociażby użycie fragmentu filmu pornograficznego, który zapętlili i kilkukrotnie przyśpieszyli, czy nagranie całej płyty bez perkusji, za to na zapożyczonych loopach perkusyjnych. Ponadto ich inspiracje sięgały szerzej niż większości muzyków, którzy tworzyli w tamtych czasach. Weźmy chociażby britpop, który wtedy nie miał w Polsce szerokiego grona odbiorców. Dzięki pozytywnym głosom krytyków oraz wytwórni debiutancki album młodych buntowników odbił się szerokim echem w mediach.

Niestety, ludzie nie potrafili się z nimi utożsamić. Publiczność nie kupiła Cool Kids of Death. Bezustannie był negowani i wytykani palcami. Ich bunt nie był traktowany poważnie. Zarzut „bogatych rodziców” wisiał nad nimi jak czarna chmura, a kolejną dyskredytującą kartą był podpisany kontrakt z Sissy Records (oddziałem BMG Poland). Związanie się z dużą wytwórnią sprawiło, że w oczach odbiorców stracili wiarygodność, gdyż oto bratali się z ludźmi, których wytykali w piosenkach. Nie pomagał także image i samo zachowanie członków zespołu, którzy byli niczym niepokorna młodzież w okresie buntu. Rajnerowicz w książce wspomina: CKOD szybko przyklejono łatkę „zespołu dla bananowców”, a to, co robili, odbierano, jako prowokację, pozerstwo i jeden wielki cyrk. Oto inscenizacja punkowej rewolty w wykonaniu boysbandu ubranego w lansiarskie ciuchy i śpiewającego o miłości (co z tego, że żywcem wyjęte z twórczości Orwella i Ballarda). Niektórych to śmieszyło, innych oburzało, a jeszcze innych głęboko frapowało [2].

Kolejne płyty zespołu – każda jakże odmienna od pozostałych – były dalekie od tego, co mogłaby przyjąć publiczność. Zespół, który na siłę chciał udowodnić swoją wartość, wędrował w skrajnych kierunkach. Popu, rocka, indie rocka, poprocka, elektroniki we wszelkich konstelacjach. Jednak to już nie było to – żadna z tych płyt nie miała tak dobrych recenzji jak pierwsza(co nie oznacza, że wszystkie były negatywne). Coś wyraźnie się popsuło i rozjechało. I powstał Plan Ewakuacyjny.

Film dokumentalny C.K.O.D. – Plan Ewakuacyjnyjest zapisem końca. Na twarzach członków zespołu widać smutek, w atmosferze wyczuwa się gorzki smak rozczarowania i porzuconą nadzieję. Cool Kids of Death to zespół, który nie trafił w swój czas. Jak puentuje Rajnerowicz: pojawił się zbyt późno, by jego członkowie mogli zostać pełnoetatowymi rzecznikami generacji X, a później byli za starzy, by generacja Y mogła w pełni im uwierzyć i identyfikować się z ich muzyką [3]. Mimo wszystko CKOD udało się wystąpić przed Iggym Popem i Lennym Kravitzem, otrzymać nominację do MTV Europe Music Awards, pojechać w zagraniczną trasę i zapisać się na kartach muzycznej historii jako jeden z najważniejszych zespołów w historii polskiej muzyki.

Co dziś ostało się po Cool Kids od Death? Czy jest to wyłącznie teledysk do utworu Butelki z benzyną i kamienie wyświetlany w Muzeum Polskiej Piosenki w Opolu wśród lat 2000? Dziś twórczość tego zespołu powinniśmy traktować jako tekst kultury. Najważniejszą częścią fenomenu CKOD były teksty piosenek i to na nich warto się skoncentrować. Być może cechuje je pewne grafomaństwo, jednak kto by się tym przejmował – i ich koleżankę z branży Marię Peszek, która zadebiutowała w 2006 roku, oskarżano o grafomanię, co jednak nie zmienia faktu, że jej teksty są ciekawym materiałem do analizy. Teksty CKOD przepełnione są brutalną prawdą, nie ma tam lukru i upiększania, wymyślania górnolotnych metafor. Jest tam samo „mięso”, komentarz, którym podsumowują swoją generację. Generację Nic.

Fenomen zespołu Cool Kids of Death doskonale opisał Kazimierz Rajenerowicz w książce Nie będzie żadnej rewolucji. Pisanie poprzedzone spotkaniami z członkami zespołu, a także łódzką sceną undergroundową, sprawiło, że kreśli on na kartach książki szeroko zakrojony obraz zespołu, doskonale ukazując tło historyczne, kulturowe oraz przemiany i ich skutki, z którymi borykała się w owym czasie Polska. Autor uchwycił niejako portret Generacji Nic, generacji, której nazwę nadał Kuba Wandachowicz. Nie będzie żadnej rewolucji obnaża całą tę bezsilność młodych ludzi, ich frustrację, która w przypadku CKOD zrobiła twórczy ferment. Choć dziś zespół już nie istnieje, warto sięgnąć po tę książkę, by zrozumieć jego siłę i przyjrzeć się unikatowości fenomenu tego bandu.

https://youtu.be/MlOvf1ShmDQ

autor: Kazimierz Rajnerowicz

tytuł: Nie będzie żadnej rewolucji

wydawnictwo: Wydawnictwo Krytyki Politycznej

miejsce i rok wydania: Warszawa 2019

liczba stron: 320

format: 205 x 132 mm

okładka:  miękka


[1] J. Wandachowicz, Generacja Nic, „Gazeta Wyborcza”, źródło: http://wyborcza.pl/1,75410,10939975,Generacja_Nic.html, (dostęp: 3.10.2019).

[2] K. Rajnerowicz, Nie będzie żadnej rewolucji, Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2019, s. 185.

[3] https://www.dwutygodnik.com/artykul/4976-dyskoteka-zaglady.html (dostęp: 1.10.19).

W poprzednim życiu z pewnością była kotem. Zawsze chodzi własnymi drogami, stroni od ludzi, działa według własnych zasad. Uzależniona od muzyki – najbardziej lubi te dziwne, offowe dźwięki, których nie sposób znaleźć w mainstreamowych mediach. Z pasji studiuje kulturoznawstwo. Marzy jej się świat pełen szczerości, tolerancji i różnorodności.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %