Przeczytaliśmy

Przeczytaj to sam

Nie ma dobrej książki dla dzieci bez ilustracji, bo ilustracja kształtuje wyobraźnię. Zła może popsuć przekaz, dobra zaniesie opowieść w najdalsze zakamarki wrażliwości młodego odbiorcy. Książkę „Ilustratorki, ilustratorzy” czytałem z ogromną przyjemnością, bo autorka zafundowała mi najpiękniejszą podróż – do czasów dzieciństwa. Myślę, że podobne wrażenia będzie miał każdy, kto ma teraz przynajmniej trzydzieści lat i w wieku lat kilku poznawał wydawane w Polsce bajki, baśnie, klechdy, wiersze i legendy.

Książka „Ilustratorki, ilustratorzy. Motylki z okładki i smoki bez wąsów” obejmuje najlepsze lata polskiej ilustracji – od 1950 do 1989 roku. Ilustracje powstawały wtedy metodą klasyczną, bez wykorzystywania komputerów. Barbara Gawryluk swą publikacją oddała hołd dwudziestu czterem autorom ilustracji do książek dla dzieci. We wstępie nie ukrywa, że chciała stworzyć przede wszystkim przestrzeń powrotów do dzieciństwa. Porzuciła ambicje biograficzne i historyczne, skupiając się na aspekcie osobistym, który zawsze wywołuje najsilniejsze emocje. Dzięki temu dostajemy do rąk całkiem nieźle udokumentowaną kronikę z mnóstwem reprodukcji. Ci, którzy w wieku kilku lat nie zaprzątali sobie głowy sprawdzaniem, kto narysował obrazki w bajce, teraz mogą uzupełnić tę wiedzę. Gawryluk zafundowała nam bowiem sentymentalną podróż w przeszłość, do tego z zaglądaniem za kulisy. Nie ma lepszej wyprawy niż ta pełna odkrywania zagadek i tajemnic. Kolejne rozdziały mają różną formę: nieraz są ciekawym streszczeniem życia, innym razem – rozmową z bohaterem lub wyborem cytatów z wcześniejszych publikacji lub wypowiedzi.

Kto z nas nie zna „Poczytaj mi mamo” – serii małoformatowych książeczek z charakterystyczną tylną okładką zaprojektowaną przez Krystynę Michałowską? Trójwymiarowe litery układające się w tytuł oraz narysowane charakterystyczną linią: motylek, ptaszek, rybka i domek żegnały czytelnika i mówiły: „do zobaczenia” lub „dobranoc”. Średni nakład zeszytów z serii „Poczytaj mi mamo” sięgał pół miliona egzemplarzy. Niektóre tytuły dochodziły do 700 tysięcy, a większość i tak trzeba było wznawiać i dodrukowywać. Receptą na sukces okazała się niska cena książeczek przy jednoczesnym starannym doborze tekstów i doskonałych ilustracji. Michałowska opowiada, jak wyglądała praca w redakcji wydawnictwa Nasza Księgarnia.

Byłam redaktorką w wydawnictwie, brałam udział w tak zwanej radzie artystycznej, która oceniała ilustracje. A wcześniej, kiedy dostawaliśmy prozę czy poezję, to zawsze była dyskusja, kto jaki tekst będzie ilustrować. (…) Autorzy nam ufali, wierzyli w nasze wybory. (…) Zazdrości nie było. Wydawało się dużo książek. Ilustratorzy mieli pracę. Teksty dopasowywano do ilustratorów. Na przykład szef wiedział, że rysowałam już smoki, że lubię ten temat (s. 155).

W książce znajdziemy mnóstwo informacji o tym, jak pracowali ilustratorzy, skąd czerpali inspiracje, jacy nauczyciele ukształtowali ich styl, co decydowało o realizacji zlecenia, co jeszcze tworzyli. Gawryluk spędziła wiele czasu w bibliotekach, archiwach instytucji i osób prywatnych, rozmawiała z członkami rodzin nieżyjących twórców. Wydobyła ze wspomnień najciekawsze fakty. Dowiedziała się także, co się stało z pracami opisywanych autorów. Historie te nie zawsze kończą się happy endem, jak choćby ta o Janie Marcinie Szancerze, który stworzył kanoniczne dziś okładki i ilustracje do „Akademii Pana Kleksa”, zbioru wierszy „Brzechwa dzieciom”, „Szelmostw Lisa Witalisa” czy „Czerwonego Kapturka”. Perypetie, jakie zafundował spadkobiercom tych prac chciwy prawnik, zakończyły się tym, że dziś oryginały bezcennych rysunków rozproszone są u prywatnych właścicieli.

Wśród opisanej plejady polskich ilustratorów pojawiają nazwiska znane – Janusz Stanny. Bohdan Butenko czy Józef Wiłkoń, ale sporo też rysowników, którzy popadli w zapomnienie i po transformacji ustrojowej zwyczajnie klepali biedę. To o tyle niesprawiedliwe, że wszyscy byli artystami z dyplomami najlepszych akademii. Ich style kształtowali najlepsi profesorowie z Henrykiem Tomaszewskim, Jerzym Tchórzewskim czy wspomnianym Janem Marcinem Szancerem na czele. Dlatego dziś możemy mówić o polskiej szkole ilustracji dziecięcej tak samo jak o szkole plakatu. Dowodzi tego choćby powodzenie kolejnych wznowień bajek, baśni czy wierszy z klasycznymi ilustracjami sprzed pięćdziesięciu i więcej lat. Nie starzeją się, bo tworzono je jak dzieła sztuki. Wiedzieliśmy, że dla dziecka wszystko musi być najlepsze. To jest jego pierwsza galeria sztuki – stwierdza Michałowska w książce.

Prezentowani autorzy wykształcili indywidualne stylistyki, charakterystyczne i rozpoznawalne. Doskonałym przykładem jest twórczość Janusza Grabańskiego. Na zilustrowanym przez niego „Elementarzu” Mariana Falskiego wychowało się pokolenie tych, którzy swoje pierwsze szkolne kroki stawiali w końcu lat 70. XX wieku. Okładki z Olą, psem Asem i Jankiem nie da się pomylić z żadną książką. Co ciekawe, ze zdaniem Ala ma kota jest jak z kwestią Brunner, ty świnio – nigdy się nie pojawia. A słynna Ala nie znalazła się na okładce.

Janusz Grabiański był jednym z tych, którzy zrobili zagraniczną karierę. Jego styl spodobał się we Francji i Austrii. Dla zachodnich wydawców ilustrował Biblię, baśnie Andersena, braci Grimm i Perraulta oraz książki przyrodnicze. W Polsce wielu czytelników ma w pamięci okładki Grabiańskiego „Rogasia z doliny Roztoki”, „O krasnoludkach i sierotce Marysi” i „Awantury o Basię”.

Lekkość, ulotność, kolor, dbałość o szczegół – to ujmuje w ilustracjach Grabiańskiego. Koty, psy, wiewiórki, sarny i inne leśne zwierzęta, no i dzieci z roześmianymi buziami, albo przeciwnie, smutne, o wielkich załzawionych oczach, takie ilustracje zachwycały małych czytelników przed laty (s. 262).

Polska szkoła ilustracji dziecięcej zyskała dzięki książce Gawryluk doskonały dowód na swoją potęgę. Ale także punkt wyjścia do uzupełniania wiedzy o tej części rodzimej sztuki, bo kilku ilustratorów nie znalazło się na liście zainteresowań autorki. Daje to nadzieję, że kolejne wydania będą bogatsze.


autor: Barbara Gawryluk

tytuł: Ilustratorki, ilustratorzy. Motylki z okładki i smoki bez wąsów

wydawnictwo: Marginesy

miejsce i rok wydania: Warszawa 2019

liczba stron: 400

format: 170 x 225 mm

okładka: zintegrowana

Cenię spokój, zarówno ten uświęcony, jak i zwykły. W tym (s)pokoju mam swoje miejsce, z którego sięgam po książki. Czytanie dostarcza mi wszystkich emocji, jakie wymyślił świat. Nauczyłem się tego dawno temu w bibliotece w moim rodzinnym mieście. Wtedy czytałem książki „podróżnicze, względnie podróżniczo-awanturnicze”, dziś najchętniej wybieram literaturę non-fiction i książki przybliżające zjawiska kulturowe sprzed kilku dekad. Przyglądam się niektórym sztukom plastycznym i szperam w klasykach polskiego komiksu. Jestem dobry dla książek.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %