Kultura w dymkach

Niezobowiązujące przyjemnostki z Francji

Myślę, że każdy miłośnik komiksu potrafiłby podać co najmniej tuzin powodów, dla których opowieści obrazkowe wydają się mu wspaniałe, jednak prawdopodobnie w większości przypadków stoi za tym ich cudowna różnorodność. Mamy tu bowiem do czynienia nie tylko z rozmaitymi gatunkami, stylami narracji i rysunku, lecz także z ich heterogenicznością (zależną od miejsca pochodzenia).
Właśnie tak wygląda sprawa mitycznej części prac związanych z tak zwanym „komiksem środka”. Określenie to jest o tyle ciekawe, że z powodzeniem funkcjonuje ono w słowniku komiksiarzy i ich fanów, ale na próżno szukać jego definicji. Nie przypisuję zatem ani sobie, ani niniejszemu tekstowi żadnej arbitralności – polegam wyłącznie na swojej intuicji, komiksowym doświadczeniu i kilku wpisach rodem z różnych internetowych forów. W związku z tym, że komiksów środka jest tyle, ile głosów o nich, nie stanie się duża krzywda, jeśli dołożę trzy grosze również od siebie.

Komiks środka bywa utożsamiany z komiksem mainstreamowym, a nawet z mało atrakcyjnymi zeszytami pulpowymi. W Polsce wiele osób z chęcią zaliczyłoby do niego prace z gatunku komiksu historycznego, a to z powodu jego szczególnego miejsca na naszym rynku. Najczęściej jest on bowiem tworzony na zamówienie, sponsorowany i promowany przez organizacje państwowe co sprawia, że cieszy się wysokim nakładem, zaangażowaniem docenionych już twórców oraz bardzo solidną jakością, niemniej rzadko oryginalną i nowatorską. Niektórzy mianem komiksu środka określają jednak wszystko to, co dobrze się sprzedaje i po prostu przynosi wysokie dochody. Inni znowuż mówią (niesłusznie) o lichej promocji tego gatunku, ponieważ więcej zarabia się na komiksie artystycznym. Wniosek: Po co przekonywać ludzi do kupowania czegoś tańszego i pośledniejszego…?

Prawda jest taka, że każda dziedzina sztuki potrzebuje takiego „środka” (jednak w tym wypadku lepiej nie nazywać go „złotym”) – czegoś zaspokajającego mniej wyrafinowane gusta, czegoś podtrzymującego zainteresowanie mas, napędzającego rynek; czegoś, czego nie chowa się w podziemiu lub na najwyższych półkach. Właśnie z tego powodu nie wiem, czy do tej dziedziny należy zaliczać amerykański komiks superbohaterski: w końcu to komercha pełną gębą, a do jej określenia w zupełności wystarcza kategoria mainstreamu. Kwintesencją komiksu środka są dla mnie pewne zeszyty pochodzące z nieco bliższego, tego francuskojęzycznego, Zachodu.

Na myśli mam popularne, krótkie serie, które czystą rozrywkę dostarczają za przystępną cenę. Cechują się one przede wszystkim prostą grafiką i sprawnie opowiedzianą historią, bez zbytniego udziwniania na obu polach. Natknęłam się na nie na samym początku mojej przygody z komiksem, po czym nieco je zaniedbałam – w końcu nowicjusz ma ogromnie dużo atrakcyjnego materiału do nadrobienia, a twórcy nie śpią i wciąż kreują kolejne (dalej obowiązkowe) pozycje. Gdyby pozwoliły mi na to ilość wolnego czasu i stan mojego portfela, z chęcią wróciłabym do tych z odstawionych serii, które nie pozwalają o sobie zapomnieć. Tak się składa, że na moich półkach komiks środka jest w zupełności reprezentowany przez zeszyty  tylko jednego wydawnictwa – Taurus Media. Tytuły są mimo to dosyć różnorodne: mroczny Long John Silver inspirowany Wyspą skarbów Stevensona, sensacyjny Zabójca, fantastycznonaukowy Orbital, mityczny Asgard i mistyczny W.E.S.T. Wszystkie wydają mi się równie ciekawe: z interesującymi fabułami oraz bohaterami może nie pełnowymiarowymi, ale na tyle dopracowanymi, by z uwagą śledzić ich losy i chcieć sięgać po kolejne tomy. Koniec serii nie budzi jednak uczuć typu „co ja teraz zrobię z moim życiem”, a to pozwala bez zgrzytów sięgnąć po kolejny tytuł.

Źródło grafiki: http://www.lauffray.com/bd-books-comics/

Chociaż wszystkie wymienione przeze mnie pozycje są warte poświęconej im chwili, nieco więcej chciałabym powiedzieć o Long Johnie Silverze. Wszystko dlatego, że posiadam wszystkie cztery tomy tej serii, co więcej – to ona była moją pierwszą. Lady Vivian Hastings, Neptun, Szmaragdowy labirynt i Guyanacapac opowiadają piracką historię z tajemniczym skarbem, odległym i egzotycznym lądem, chciwością i przebiegłością oraz wielką przygodą. Intryga jest całkiem sympatyczna, ale prawdziwie wspaniałe rzeczy w warstwie fabularnej wydarzają się dopiero w ostatniej części. Tu całą akcję przenika narkotyczny nastrój barbarzyńskich wierzeń z dorzecza Amazonki, zaślepiająca gorączka złota i moralno-finansowe dylematy Wszystko doskonale podkreślają ilustracje Mathieu Lauffray’a, które grają w komiksie pierwsze skrzypce. Utrzymane w ciemnej kolorystyce, mroczne, ale też zwyczajnie ładne, przyjemne dla oka. Zdarzają się rysunki na całą stronę, a nawet takie  na dwie strony, co sprawia, że można by je powiesić sobie na ścianie albo przynajmniej ustawić jako tapetę na komputerowym pulpicie. Te piękne i przemyślane kompozycje pojawiają się przy okazji snucia opowieści, co dodatkowo podkreśla niesamowitość przekazywanej legendy.

Long John Silver i inne  prace podobnego typu można nazwać „komiksami bez ryzyka” i tak właśnie skrótowo scharakteryzowałabym komiks środka. Przede wszystkim ma on się podobać – i to nie wybranej garstce entuzjastów, lecz masowemu odbiorcy. Jeśli zaś trafi na nie koneser i będzie pamiętał o zasadach rządzących gatunkiem oraz dostosuje do nich swoje oczekiwania, nie pozostanie mu nic innego, jak tylko czerpać satysfakcję z niezobowiązującej przyjemnostki.

Żyje życiem fabularnym prosto z kart literatury i komiksu, prosto z ekranu kina i telewizji. Przeżywa przygody z psią towarzyszką, rozkoszuje się dziełami wegetariańskiej sztuki kulinarnej, podnieca osiągnięciami nauki, inspiruje popkulturą. Kolekcjonuje odłamki i bibeloty rzeczywistości. Udziela się recenzencko na instagramowym koncie @w_porzadku_rzeczy.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %