Metapoetyka fikcji
Niedawny sukces Birdmana
udowadnia, że twórcy wciąż lubią snuć metahistorie. Nie
powinno to nikogo dziwić, w końcu na czym filmowiec zna się lepiej
niż filmie, a pisarz – na pisaniu i literaturze? Metafikcja oraz
metakino (termin częściej używany za granicą) to jednak nie tylko
wdzięczne środki artystycznego wyrazu. Służą one do czegoś
więcej niż tylko do popisywania się zasobem wiedzy z danej
dziedziny czy zmyślnej zabawy motywami lub konwencją. Stanowią
narzędzie autotematycznej analizy, refleksji nad naturą sztuki,
prawami nią rządzącymi, a także rolą artysty w świecie. I już
choćby to czyni ich odbiór prawdziwie ciekawym doświadczeniem.
Postanowiłem przybliżyć
polskiemu odbiorcy kilka szczególnych przykładów z dziedziny kina,
telewizji i literatury (także powieści graficznej czy mangi).
Niektóre z nich, ku mojemu ubolewaniu, nie trafiły jak dotąd do
głównego obiegu i pozostają skrytymi w otchłani internetu
perełkami, czekającymi na wyłowienie.
Na pozór filmy o
kręceniu filmów bądź świecie filmu w ogóle to nic niezwykłego.
Prawdziwa zabawa zaczyna się, kiedy granica między fikcją a
rzeczywistością zostaje zaburzona, a zszokowany widz – wrzucony w
sam środek fabuły, która wykracza poza wszelkie jego oczekiwania.
Idealnym tego rodzaju przypadkiem jest film Być jak John
Malkovich na podstawie scenariusza Charliego Kaufmana,
otwierający swoistą trylogię. W tym dziele Spike’a Jonze’a
obserwujemy bohatera – lalkarza, który odkrywa pewne nietypowe
wrota, a następnie za ich pośrednictwem wkraczamy wraz z nim do
umysłu fikcyjnego aktora Johna Malkovicha, granego przez prawdziwego
Johna Malkovicha, nad którym protagonista stopniowo przejmuje
kontrolę. Z podobnie absurdalnym podejściem spotykamy się przy
kolejnych projektach Kaufmana. W Adaptacji mamy do czynienia z
fabularyzowanym opisem jego zmagań z adaptowaniem prawdziwej książki
pt. Złodziej orchidei. Co więcej, w tej wersji
rzeczywistości scenarzysta ma brata imieniem Donald (Nicolas Cage w
podwójnej roli), który na dodatek widnieje oficjalnie jako
współautor scenariusza do faktycznego filmu. Oto gra z odbiorcą na
zupełnie nowym poziomie. Synekdocha, Nowy Jork z fenomenalnym
Philipem Seymourem Hoffmanem (niestety już świętej pamięci)
pokazuje natomiast w przewrotny sposób, jak katastrofalne skutki
może mieć nadmierne, obsesyjne wręcz, przywiązanie do realizmu.
Bariera umowności zostaje przełamana przez wysiłki ambitnego
reżysera chcącego idealnie odzwierciedlić zwyczajność
codziennego życia. Choć powyższe filmy prezentują się
najciekawiej z dorobku artysty, praktycznie każde dzieło sygnowane
nazwiskiem Kaufman gwarantuje wprost niezwykłe doświadczenia i jest
zdecydowanie godne rekomendacji.
Samokrytyka w świecie
szołbiznesu to prawdziwa gratka, dlatego kiedy człowiek zetknie się
z produkcją, która w formie mockumentu opowiada o życiu i karierze
gwiazdy jednego serialu, grającej w nowym, na tej samej stacji,
która emituje właściwy serial (wiem, że to skomplikowane, tak
bywa w świecie metafikcji), to wiadomo, że będzie to coś
wyjątkowego. Uprośćmy to zatem – mamy oto HBO znane ze swoich
różnorodnych projektów oraz Lisę Kudrow z kultowych Przyjaciół,
która po prawdzie w niczym szczególnym potem nie zagrała. Mamy
także serial The Comeback (polski tytuł Wielki powrót),
w którym rzeczona aktorka gra gwiazdę jednego sitcomu, Valerie
Cherish próbującą wrócić na szczyt rolą w nowej produkcji oraz
powiązanym z nią reality show o nazwie – nie inaczej – The
Comeback. Powstaje z tego rzecz jak na komedię jakoś mało
śmieszna, ale w znaczeniu jak najbardziej pozytywnym. Otrzymujemy
bowiem – bezwzględną i nieprzefiltrowaną – relację z pierwszej
ręki z tego, jak działa Hollywood, jak wygląda prywatne życie
gwiazdy, która w zasadzie utraciła prawo do prywatności, a także
na jakiej zasadzie rozstrzyga się kwestię „być albo nie być”
serialu albo aktora. Dodajmy, iż główna bohaterka jest do bólu
ludzka, przeszkody na jej drodze wiarygodne, przez co łatwiej się
nam utożsamiać z jej sytuacją. A sama idea okazała się na tyle
ożywcza, że po pierwszej serii w roku 2005 historia ta zyskała
sobie status kultowej w pewnych kręgach. Była jednak również na
tyle niszowa, że zakończyła wtedy swój żywot… by dziewięć
lat później zyskać drugą szansę oraz potwierdzić swoją siłę
jako satyry, czego skutkiem było zamówienie także trzeciej serii.
The Comeback jest o tyle szczególnym przykładem metafikcji,
że skupia się bardziej na samych ludziach aniżeli na środowisku,
rozdaniach nagród czy całej tej hollywoodzkiej otoczce. Każda z
drugoplanowych postaci otrzymuje odpowiednią ilość czasu
ekranowego i jest nie mniej ciekawa od protagonistki, w szczególności
jej fryzjer homoseksualista (tak wiem, zaleciało stereotypem). Lisa
Kudrow powróciła więc z sukcesem na mały ekran w unikalnej,
słodko-gorzkiej opowieści, której z pewnością warto dać szansę.
Przenieśmy się do
świata słowa pisanego, gdzie przedrostek „meta-” może
wskazywać na książkę opowiadającą o samej sobie bądź taką,
która odnosi się do esencji literatury w szerszym pojęciu lub
idei, które stworzyli w ciągu wieków niezliczeni pisarze. Moim
ulubionym przykładem pierwszego nurtu jest, rzecz jasna, Niekończąca
się historia, której bohater zostaje dosłownie wciągnięty do
powieści o tym samym tytule, aby przeżywać wraz z bohaterami, o
których do tej pory jedynie czytał, cudowne przygody. Ta baśniowa
historia jest wszystkim tym, czym powinna być literatura i do czego
powinna dążyć – ma bowiem maksymalnie angażować czytelnika w
doświadczaną z zewnątrz fabułę, wzbudzać w nim pragnienie
stania się jej częścią. To jednocześnie przestroga przed
odrzuceniem realności ze względu na dręczące nas problemy, pełni
zatem funkcję poniekąd wychowawczą.
Nieco innaczej dzieje się
w przypadku krótszych form literackich, które łączy wspólny
mianownik – mityczna wręcz księga, częstokroć zawierająca
tajemnice nieprzeznaczone dla ludzkiego umysłu, wiecznie obecna w
opowieści, ale nigdy w pełni. Z tego rodzaju frapującym zjawiskiem
zetknie się czytelnik noweli grozy H.P. Lovecrafta czy Roberta
Chambersa. Nad pierwszym z tych klasycznych horrorów unosi się
widmo bluźnierczego Necronomiconu, nad drugim – przeklętego
dwuaktowego dramatu Król w żółci. Necronomicon,
dzieło szalonego Araba Abdula Al-Hazreda, to grimoire wyznawców
mrocznej religii, w której bogami są Wielcy Przedwieczni, byty
sprzed eonów, wciąż roszczące sobie prawa do naszego świata.
Paranoiczny charakter mitologii Cthulhu, charakterystyczny zresztą
także dla dzieł Chambersa, przyczynił się do ich ciągłej
popularności wśród współczesnych pisarzy, czerpiących
inspirację z niepokojących fantazji samotnika z Providence. Król
w żółci natomiast został pomyślany jako dzieło zbyt
doskonałe – i stylistycznie, i ideologicznie – dla człowieczego
pojmowania. Zarówno ta nieskazitelność, jak i kontrowersyjna
natura treści (dlaczego? Odpowiedź na to pytanie nigdy nie pada)
sprawia, że książka zostaje zepchnięta do zbiorowej
podświadomości, a nieliczne jednostki, które mają z nią
styczność, zazwyczaj popadają w obłęd. Opowiadania sygnowane
tytułem tej pozycji dodatkowo wyróżnia to, że autor zaledwie
sugeruje w nich nadnaturalność: wskazują na nią
pojawiające się z rzadka obce nazwy czy obraz czarnych gwiazd.
Głównym obiektem zainteresowania jest tutaj umysł ludzki, nie zaś
złożona mitologia. Warto zderzyć oba wymienione podejścia, tym
bardziej że obydwa cykle należą przecież do klasyki literatury
grozy.
Czasem mówi się, że
książki dzięki ich czytaniu otrzymują nowe życie. Ciekawie
rozwija ten pomysł trylogia młodzieżowa autorstwa Cornelii Funke
(Niemcy zdecydowanie mają dryg do fantastyki, ale o tym kiedy
indziej) zatytułowana Atramentowy świat. Główni
bohaterowie – Mo oraz jego córka Maggie, introligatorzy –
posiadają pewną szczególną umiejętność: potrafią przez
wyczytanie powoływać do istnienia fikcyjne postacie. Dar ten niesie
ze sobą jednak poważne konsekwencje. Fabuła książek z tej serii
dzieje się w równej mierze w prawdziwym świecie, jak w uniwersum
powieści Atramentowe serce, książki najważniejszej dla tej
historii (ten tytuł nosi także pierwszy tom serii). Daje to pisarce
możliwość puszczenia wodzy wyobraźni. Fantastyczna opowieść o
przeznaczeniu i naturze fikcji została dodatkowo wzbogacona o
rozliczne cytaty z mniej lub bardziej znanych dzieł gatunku, które
otwierają każdy z rozdziałów. Ze względu na swoją popularność
pierwszy tom doczekał się nawet ekranizacji, choć średnio udanej.
Koncepcje metafikcji
znacznie dalej posuwa cykl Jamesa A. Owena Kroniki Imaginarium
Geographica. Nie dość, że główni bohaterowie okazują się
sławnymi pisarzami brytyjskimi (nie zdradzę nazwisk, żeby nie psuć
niespodzianki, odradzam też czytanie Wikipedii), to autor wyprawia
ich w podróż, podczas której napotykają na swej drodze całą
masę bohaterów literackich, częstokroć z zupełnie innej bajki.
Przy tego rodzaju utworach zawsze istnieje ryzyko, iż całość nie
będzie wewnętrznie spójna, Owenowi udaje się jednak rzecz
niewiarygodna – mieszające się na Archipelagu Snów mitologie
(Parki, Argonauci), legendy arturiańskie (Mordred, Artur), baśnie
(smoki, gadające zwierzęta), czy klasyczne motywy w żadnym wypadku
nie rażą. Ów stan wydaje się w opisanych okolicznościach
zupełnie naturalny. Czytelnika czeka wiele niespodzianek,
wielokrotnie przy tym odkryje on ze zdziwieniem, że autorskie
asocjacje naprawdę mają sens, a zabawa w wykrywanie mniej
oczywistych powiązań dostarczy mu dodatkowej rozrywki. Interesujący
jest także sposób ukazania relacji pomiędzy Archipelagiem a
prawdziwym światem, odgrywających w cyklu całkiem istotną rolę.
Także pojawianie się w powieściach Owena elementów dzieł innych
twórców nie jest ani trochę przypadkowe. Kroniki to
literatura czysto rozrywkowa, ale jest to rozrywka inteligentna,
zmuszająca do myślenia i promująca słowo pisane. Do tej pory
ukazało się w Polsce pięć części (miejmy nadzieję, że
ostatnie dwie także do nas trafią), a każda nadaje się do
czytania zarówno dla młodszego czytelnika, jak i dla tego
starszego, ale wciąż czerpiącego przyjemność z opowieści
pełnych przygód oraz emocji, na dodatek wyśmienicie ilustrowanych
przez samego autora.
Inspiracją dla kolejnego
dzieła, tym razem komiksowego (sporego, bo liczącego jedenaście
tomów zbiorczych) była historia Christophera Milne’a, czyli ni
mniej, ni więcej, tylko Krzysia z przygód Kubusia Puchatka. Syn
nigdy nie wybaczył ojcu użycia swojej osoby, ponieważ czuł się,
jakby ten ukradł mu dzieciństwo i wykorzystał go dla zysku.
Podobnie wygląda sytuacja głównego bohatera The Unwritten
fenomenalnego duetu Mike Carey–Peter Gross, serii, która jakoś
nie może trafić na polski rynek, a szkoda, gdyż należy do moich
ulubionych utworów graficznych w ogóle. Tom Taylor, tak bowiem
brzmi imię protagonisty, stanowi pierwowzór Tommy’ego Taylora,
postaci z popularnej serii bestsellerowych powieści ewidentnie
nawiązujących do perypetii Harry’ego Pottera. Tom żywi wielką z
tego powodu niechęć do swojego ojca, który zaginął w
tajemniczych okolicznościach przed skończeniem ostatniej książki
z cyklu. Sam jest zupełnym nieudacznikiem, utrzymującym się
głównie z udziału w konwentach i innych tego rodzaju spotkaniach.
Na skutek nieszczęśliwego zbiegu okoliczności zostaje zmuszony do
zakwestionowania podziału na to, co rzeczywiste, i to, co fikcyjne,
odkrywa bowiem, że jest pionkiem w intrydze przekraczającej ludzkie
pojęcie. Uniwersum The Unwritten opiera się na prostym
założeniu, że świat prawdziwy oraz fikcyjny koegzystują ze sobą
na tych samych prawach, a słowo pisane ma nadzwyczaj potężną moc.
Na nim autorzy osnuwają opowieść o literaturze, inspiracji,
potędze człowieczej wyobraźni, ale przede wszystkim tożsamości.
Na drugim planie napotkamy wiele postaci, które przypominają ikony
popkultury lub wręcz nimi są, często w niespodziewanych
konfiguracjach i wariantach. Należy zaznaczyć, iż jest to komiks
dla dorosłych, co umożliwia twórcom przekraczanie pewnych granic
narzuconych przez ramy gatunku choćby wspomnianemu już Owenowi.
Carey z prawdziwą swadą i diaboliczną wręcz ochotą obraca w pył
bezpieczne schematy, ukazuje deprawację wpisaną w na pozór
grzeczne historyjki, kryjącą się wszędzie moralną ambiwalencję
oraz zupełny upadek wartości. Wykreowane przez niego światy rządzą
się prawem silniejszego, obfitują w spiski, mord, a dominującym
stanem jest nieszczęście. Ta okrutna artystyczna wizja nie jest
jednak pozbawiona nadziei, o czym świadczy chociażby postać samego
Toma – kolejnego bohatera wcale-nie-z-przypadku, który decyduje
się ostatecznie walczyć w słusznej sprawie (a z czasem także w
imię miłości). Komiks cechuje w szczególności niesłychanie
przemyślany i nieszablonowy scenariusz (zachodzi nawet crossover z
inną serią imprintu Vertigo, Baśniami), uzupełniany przez
bogate w detale rysunki Grossa, który od czasu do czasu bawi się
konwencją i nawiązuje stylistyką do innych epok. To dzieło pełne,
zwieńczone – co rzadkie – zupełnie satysfakcjonującym finałem.
Nic, tylko polecać!
Na samym medium komiksu
bardziej skupia się w swojej twórczości Nowozelandczyk, Dylan
Horrocks. Jego pierwsza powieść graficzna Hicksville opowiada
o pisarzu, który przybywa do tytułowej miejscowości w ramach
researchu poświęconego Dickowi Burgerowi, twórcy, który
zrewolucjonizował świat historii w obrazkach, tylko po to, aby
odkryć, że praktycznie każdy mieszkaniec przewyższa go wiedzą w
tej dziedzinie, a wszyscy zgodnie pałają do Burgera otwartą
nienawiścią. Ta zaskakująca, przeplatana fikcyjną kroniką
rozwoju gatunku opowieść stara się odpowiedzieć na pytanie, czym
tak naprawdę jest komiks i jakie wartości reprezentuje. Podobnie
jak w innym swoim dziele, Samie Zeblu i magicznym piórze,
Horrocks konstruuje postaci, których pierwowzorami stali się
prawdziwi rysownicy, i często odwzorowuje przy tym ich styl. I to
właśnie w tym drugim tytule (który w przeciwieństwie do
Hicksville trafił do nas dzięki Timofowi i Cichym
Wspólnikom) jeszcze bardziej zagłębia się w temat, rozważając
rolę twórcy oraz dzieła, a także wpływu dzieła na twórcę, ale
i na odbiorcę. Przy pomocy figury komiksiarza tracącego wiarę w
sens własnej pracy (a pośrednio także egzystencji), zupełnie
przypadkiem trafiającego do wnętrza jednego z zeszytów,
narysowanych tytułowym magicznym piórem, i udającego się na
niezwykłą wyprawę poprzez rozmaite typy powieści graficznej autor
wychwala potęgę wyobraźni, równocześnie podkreślając wagę
choćby częściowego zakorzenienia w rzeczywistości. Graficzna
prostota czyni odbiór tego wcale nielekkiego dzieła tym
przyjemniejszym. Pozycja obowiązkowa nie tylko dla wielbicieli
gatunku.
Przenieśmy się na
Wschód i pochylmy nad jedną z ciekawszych mang, z którymi dane mi
było się zapoznać (również nieprzetłumaczoną na polski). Jej
twórca, Naoki Urasawa, znany jest z niesłychanie rozbudowanych
historii, pełnych wyrazistych bohaterów. W jego opowieściach każdy
element układanki ma znaczenie, a pełen obraz ujawnia się dopiero
na sam koniec. Nie inaczej jest z Billym Batem. Ten wciąż
publikowany w rozdziałach komiks przybliża nam historię pewnego
mangaki, Kevina Yamagaty, twórcy tytułowego nietoperza-detektywa
przypominającego Myszkę Miki. W miarę rozwoju akcji protagonista
okrywa, że jego dzieło stanowi część sięgającej daleko w
przeszłość burzliwej walki o władzę oraz kontrolę nad
ludzkością. Urasawa mnoży intrygi, dynamiczne zwroty akcji, skacze
po całym globie, miesza plany czasowe, nigdy nie tracąc jednak z
oczu głównego wątku. Bo bardziej niż teorie spiskowe (Jak to było
z lądowaniem na Księżycu? Kto zabił prezydenta Kennedy’ego?)
liczy się tutaj kwestia symboli oraz ich wpływu na całe
społeczeństwa. Mangaka pokazuje, że komiks pokroju Myszki Miki, ze
względu na niezwykłą popularność, w nieodpowiednich rękach
swego czasu mógł łatwo stać się narzędziem propagandy,
narzucającej odbiorcom „właściwy” sposób myślenia. W
przekazaniu tego komunikatu pomagają liczne odwołania do
prawdziwych, dramatycznych zdarzeń, które, co nie dziwi, są
bezpośrednio powiązane z główną osią fabuły oraz zagadką
prawdy o Billym Bacie. Całość ciężko zdefiniować gatunkowo –
znajdziemy tu thriller szpiegowski, kryminał, elementy kina
samurajskiego, komentarz do problemów społecznych (prawa czarnych,
rasizm etc.), a nawet wzorcowy dramat. Ale jakkolwiek jest ona gęsta
treściowo, mangę czyta się szybko, a apetyt na kolejne odsłony
monumentalnego widowiska rośnie w miarę lektury. Polskojęzycznemu
czytelnikowi pozostaje mieć nadzieję, że skoro inne dzieło
Urasawy, wybitny Monster, trafiło na półki księgarń, ten
sam los czeka i Billy’ego Bata… kiedy już cykl dobiegnie
końca. Trzeba przyznać, że prędko się na to nie zanosi (liczy na
razie ponad 180 rozdziałów zebranych w 17 tomach).
Poprzez tak wielką
różnorodność przytoczonych przykładów miałem zamiar pokazać,
jak wielki potencjał niesie ze sobą metafikcja. Z odpowiednim
pomysłem i odpowiednią osobą za sterem możliwości są
praktycznie nieograniczone. Ale poza tym, że tego rodzaju twórczość
stymuluje wyobraźnię i dodatkowo angażuje odbiorcę uwikłanego w
grę nawiązań, jest ona także w stanie powiedzieć nam dużo o
świecie, w którym żyjemy, naszej kulturze czy systemie wartości,
w ramach którego funkcjonujemy. Każdy rodzaj fikcji stanowi w
jakiejś mierze zwierciadło rzeczywistości, tu zaś mamy dodatkowo
do czynienia z wyjątkową samoświadomością oraz skłonnością do
odkrywczej autoanalizy. Dzieła tego gatunku odkrywają przed nami
kolejną warstwę ukrytych treści. Naprawdę warto niekiedy zajrzeć
głębiej i przekonać się w ten sposób, co w kulturze piszczy.
Zwłaszcza że bywa to wspaniała przygoda.