Wywiady

O pracy redaktora. Wywiad z Adrianą Biernacką

Oneiron Laury Lindstedt miał premierę 5 maja. Z tej okazji udało mi się porozmawiać z Adrianą Biernacką, byłą redaktor prowadzącą Serii Dzieł Pisarzy Skandynawskich w Wydawnictwie Poznańskim. Recenzja książki pojawi się już niedługo, więc pomyślałam, że dobrze byłoby skierować rozmowę na nieco inne tory – poruszyłyśmy zatem tematy bardziej zawodowe niż literackie. Kim jest redaktor i jak właściwie wydaje się książki? O tym wszystkim poniżej.

Monika Jasek: Zacznijmy od podstaw. O redaktorze słyszał każdy, ale gdy wchodzimy w szczegóły, dla niektórych może to być mylące: redaktor, redaktor inicjujący, redaktor merytoryczny, redaktor językowy, redaktor prowadzący… czym właściwie zajmuje się redaktor prowadzący i czy to praca dla każdego? 

Adriana Biernacka: Redaktor inicjujący to osoba, która jako pierwsza znajduje książkę na zagranicznym rynku albo wpada na pomysł napisania danej książki i znajduje dla niej autora. To on przekonuje zespół wydawnictwa, że coś warto wydać. Gdy prawa do książki są już kupione, do akcji wkracza redaktor prowadzący i opiekuje się książką do końca. Czasami redaktor prowadzący przyjmuje też rolę redaktora inicjującego. Redaktor prowadzący koordynuje cały proces wydania książki – dba o kontakt z autorem, zleca tłumaczenie, redakcję językową (przy niektórych książkach również merytoryczną), skład, korektę, pomaga autorowi wymyślić tytuł, pisze opis okładkowy, zleca zaprojektowanie okładki, współtworzy strategię marketingową, wreszcie wysyła książkę do druku.

Trzeba być świetnie zorganizowanym, żeby skoordynować cały projekt. W dodatku zazwyczaj prowadzi się kilka-kilkanaście książek jednocześnie. Gdy trwa tłumaczenie jednej, do innej pisze się właśnie opis okładkowy, a jeszcze inną wypuszcza do druku.

Praca z książkami to marzenie wielu osób – niektórzy mają też trochę mylne wyobrażenie na temat tego, co dzieje się w redakcjach. To nie tylko czytanie przyjemnych tekstów i wybieranie pięknych okładek. Co według Pani w tej pracy jest najtrudniejsze? Czy są momenty, gdy człowiek sobie myśli: „Dobra, mam dość, jadę w Bieszczady”?

Myślę, że każdy wskazałby na coś innego. Dla mnie najtrudniejszy jest czynnik ludzki. Nie jestem najbardziej towarzyską osobą na świecie, a rozmowy telefoniczne to coś, czego unikam jak ognia. Ludzie niestety zawodzą – oddają pracę z opóźnieniem, bywa, że nie sprostają zadaniu i trzeba wykonać coś jeszcze raz. Nie zawsze ze swojej winy, zdarzają się choroby czy wypadki. A czas biegnie nieubłaganie i redaktor prowadzący musi tak zarządzać chaosem, żeby książka była gotowa.

W przypadku pracy z autorami, zwłaszcza debiutującymi, trudne bywa radzenie sobie z wyobrażeniami autora na temat tego, jak książka ma wyglądać czy jak powinna przebiegać promocja. Autorzy spędzają ze swoimi tekstami długie miesiące. Nic dziwnego, że traktują je jak dzieci, którym nie może stać się krzywda, a ubranka muszą być markowe. Zdarza się, że mają konkretną wizję okładki – jakąś wyszukaną metaforę, portret bohaterki, która ma mieć dokładnie taką fryzurę. Kurczowo trzymają się zgodności okładki z tekstem. Redaktor prowadzący musi przekonać autora, że może zaufać wydawnictwu. Obie strony chcą przecież jak najlepiej, a cel jest jeden – po książkę mają sięgnąć czytelnicy.

Pracownicy doświadczonego wydawnictwa znają trendy, wiedzą, co się sprzedaje, a co nie. Bywa, że autorzy mają za duże ambicje i próbują za pomocą okładki zrobić z książki coś, czym ona nie jest. Romans nie powinien wyglądać jak literatura piękna, a reportaż ze zbrodnią w tle jak kryminał, bo to się zemści, gdy czytelnicy kupią, przeczytają i poczują się oszukani. Błędem jest też pytanie o opinię na temat okładki rodzinę lub znajomych. Zwykle te osoby nie są ani trochę podobne do grupy docelowej, zdarza się też, że mówią to, co autor chce usłyszeć. Dobry projekt okładki to nie ten, który spodoba się autorowi, redaktorowi prowadzącemu czy działowi marketingu, tylko ten, po który sięgną czytelnicy. Wypuszczałam na rynek okładki, które nie podobały mi się ani trochę, a sprzedawały się świetnie. Trzeba się tego nauczyć.

Na naszym rynku jest bardzo dużo wydawnictw, a co za tym idzie – mnóstwo książek. Wiadomo, dobra promocja to klucz do sukcesu. Ale jak można pomóc książce przebić się na tak „gęstym” rynku? 

Nie ma niezawodnej metody, a przynajmniej ja takiej nie znam. Wszystko może mieć wpływ – termin premiery, ułożenie na półce w księgarni, termin wysyłki do blogerów. Najlepiej działają niestandardowe pomysły, ale nikt nie strzela nimi jak popcornem. Na pewno kluczowe są media społecznościowe. Jeśli influencerzy i zwykli czytelnicy zaczną szczerze polecać sobie książkę, dalej już pójdzie.

Przybliżmy może teraz czytelnikom kwestię wydawania książek zagranicznych na przykładzie Serii Dzieł Pisarzy Skandynawskich. Jak zagraniczna książka staje się must have / must read w wydawnictwie? Sprawa jest pewnie trochę ułatwiona, gdy zna się język oryginału, ale nieznajomość języka to też nie koniec świata. Są inne sposoby, no i właśnie – jakie? Czy są jakieś najważniejsze punkty, które musi spełniać książka (np. nagrody literackie, dobre opinie krytyków), żeby polski redaktor zechciał ją wydać w Polsce? I czy zdobycie praw do zagranicznego tytułu jest proste, czy trzeba o książkę zawalczyć z innymi chętnymi wydawcami?

Jak zwykle: to zależy. Czasem zgadza się wszystko – świetne recenzje w kraju wydania, nagrody, książka została już kupiona przez szanowane wydawnictwa w innych krajach. A czasem wystarczy rekomendacja zaprzyjaźnionego tłumacza albo fabuła książki sprawia, że po kilku miesiącach wciąż nie można o tym tytule zapomnieć, chociaż czytało się tylko streszczenie.

Nieznajomość języka to nie problem – wystarczą zaufani recenzenci, którzy niejedno już w życiu przeczytali. Ale zdarza się i tak, że nawet tego tekstu nie mamy, bo książka nie została jeszcze napisana. Czytamy tylko konspekt i na tym etapie musimy zdecydować, czy chcemy kupić prawa. Ryzyko jest duże – można trafić na hit albo wydać nawet kilkadziesiąt tysięcy euro na książkę poniżej oczekiwań. W serii skandynawskiej na szczęście takich gorących sytuacji nie było. Na szczęście, bo ja jednak lubię spać spokojnie. 😉

Skandynawska literatura piękna nie jest w Polsce aż tak popularna, żeby aukcje szły w dziesiątki tysięcy euro. Często nie ma żadnej licytacji – jeden wydawca przedstawia swoją ofertę, a autor za pośrednictwem agenta akceptuje ją lub nie. Na skandynawskim rynku jest mnóstwo wartościowej literatury. Nie sposób tego wszystkiego w Polsce wydać. Selekcja musi być ostra – wybieramy tylko te książki, do których jesteśmy w pełni przekonani.

Gdy mamy już książkę, trzeba ją przetłumaczyć. Jak znaleźć tłumacza idealnego do danej książki?

Przede wszystkim zawsze trzeba zwracać uwagę na to, kto tłumaczył książkę, którą czytamy. I zapamiętywać, kto z czym najlepiej sobie radził. Tłumaczy z języków skandynawskich nie jest aż tak wielu, jak z angielskiego. Wszyscy się znają, wiedzą też o swoich tłumaczeniowych marzeniach. A wieści bardzo szybko się rozchodzą. Zdarza się, że ledwo kupimy książkę, a już odzywa się do mnie tłumacz, który bardzo chciałby ją przełożyć.

Każdy, kto przeczytał parę książek z serii skandynawskiej, zauważy, że często nazwiska tłumaczy się powtarzają. Wiem, że niektórzy tłumacze już wypracowali styl autora i dobrze, żeby przetłumaczyli resztę książek z serii, np. Iwona Zimnicka tłumaczy cykl Barrøy. Ale co w przypadku, gdy nasz niezawodny tłumacz ma zajęty grafik, a czas nagli? 

Rozwiązań jest kilka. Można przesunąć termin premiery, zamienić miejscami jeden tytuł z innym i poczekać na tłumacza. Można negocjować – może książka, którą tłumacz ma zaplanowaną wcześniej, wcale nie jest aż tak pilna? Najłatwiej dogadać się, gdy to książki dla tego samego wydawnictwa, ale zdarzało mi się przesuwać termin oddania tłumaczenia, bo miałam jeszcze czas, a tłumaczowi wpadło nagłe zlecenie, na którym bardzo mu zależało. Można znaleźć tłumaczowi kolegę. Nie jestem szczególną fanką współtłumaczenia, ale to rozwiązanie czasem ratuje życie. 😉 No i wreszcie – możemy znaleźć innego tłumacza, który wcale nie musi przecież przetłumaczyć gorzej.

„Stara” seria skandynawska ukazywała się w latach 1956–1990, a od 2018 roku nastąpiło jej wznowienie. Przeczytałam wszystkie książki z „nowej” serii i myślę, że tytuły są tak różnorodne, że każdy znajdzie coś dla siebie. Czy „nowa” seria łączy się w jakiś sposób ze „starą”?

No jasne! Nawiązujemy do starej serii layoutem okładek, ale przede wszystkim część książek wydawanych w nowej serii to książki, które ukazały się przed laty w starej serii albo książki tych samych autorów. Na przykład Pożegnanie z Afryką Karen Blixen – w klasycznej serii ukazało się w tym samym przekładzie Józefa Giebułtowicza. Zredagowaliśmy je na nowo, opatrzyliśmy wstępem prof. Joanny Cymbrykiewicz i zaprojektowaliśmy tę piękną okładkę.

Cieszę się, ze w serii jest tak dużo norweskich tytułów – osobiście mam na ich punkcie bzika. Przygodę z serią zaczęłam od Helgi Flatland i byłam nią oczarowana. Kocha Pani swoje książkowe „dzieci” po równo czy do którejś z książek żywi Pani głębsze uczucia? 

One naprawdę są jak dzieci! Więc każde po równo, każde inaczej. Największą czułością darzę zawsze najmłodsze – dzisiaj jest to więc Oneiron Laury Lindstedt w przekładzie Sebastiana Musielaka. To książka, która miała w Polsce wyjątkowego pecha. Kilka lat temu, gdy zdobyła kilka prestiżowych fińskich nagród, inne polskie wydawnictwo kupiło prawa do jej wydania. Sebastian Musielak przełożył powieść, ale wydawnictwo odłożyło ją na półkę i nigdy nie zdecydowało się wydać. A potem odkupiliśmy prawa i Oneiron ukazał się w Serii Dzieł Pisarzy Skandynawskich. Bardzo się cieszę, że po tylu latach to się udało.

W tym roku czekamy na Niebo w kolorze siarki Kjella Westö, a z fanpage’u Wydawnictwa wiemy, że przed nami jeszcze parę perełek. Czy może Pani na koniec zdradzić, co czeka nas w przyszłości? 

Już pod koniec czerwca ukaże się chyba najmniej znana w Polsce powieść norweskiego noblisty Knuta Hamsuna – Szarady w genialnym nowym przekładzie Marii Gołębiewskiej-Bijak. Od kilkudziesięciu lat nie można jej dostać już nawet w antykwariatach. A jesienią oprócz Nieba w kolorze siarki będzie jeszcze czwarty tom sagi Barrøy Roya Jacobsena – Tylko matka w przekładzie Iwony Zimnickiej. To miała być trylogia, ale bardzo się cieszę, że poznamy dalsze losy Ingrid. To tak fascynująca bohaterka, że mogłabym się z nią nie rozstawać.

Polonistka z wykształcenia, skandynawistka w przyszłości. Miłośniczka nauki, jedzenia, filmów oraz seriali. Wielbicielka literatury dziecięcej, młodzieżowej i fantastycznej, a zwłaszcza dystopii. Zakochana w Norwegii i norweskim, ogląda, słucha i czyta wszystko, co powstało w kraju nad fiordami. Darzy miłością pieski i świnki morskie. Redaktor naczelna tego przybytku. Od niedawna udziela się na bookstagramie @mons.reads.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %