PrzeczytaliśmyRecenzje

„Ostatni Jedi” – jasne i ciemne strony filmu

Na środkowych filmach trylogii spoczywa wyjątkowo trudne zadanie. Muszą w dwojaki sposób zachęcić widza do pozostania w świecie opowiadanej historii – nie tylko prezentując coś innego niż w części pierwszej, ale też kończąc się tak, aby widzowie czekali w napięciu na część trzecią. Czy Epizod VIII kultowej kosmicznej sagi spełnia w takim razie swoją rolę? Otóż nie do końca, chociaż z nieco innych przyczyn.
Podążając za naukami mistrzów Jedi o kosmicznej równowadze Jasnej i Ciemnej Strony Mocy, uznałem, że najlepiej zastosować tę zasadę również w podsumowaniu filmu Riana Johnsona – reżysera głośnego Loopera, którego osobiście uznaję za mocno przereklamowany.

Zaczniemy zatem za każdym razem od tego, co w tym wysokobudżetowym widowisku, na które czekaliśmy dwa lata, jest jednoznacznie (lub prawie jednoznacznie) dobre, co sprawi, że fani sagi czy space opery w ogóle wyjdą z kin zadowoleni. Zaraz potem skonfrontujemy to jednak z elementami, które twórcom nie wyszły.

Po pierwsze, co nieszczególnie zaskakujące, imponuje warstwa wizualna: bogactwo i barwność wykreowanych światów z ich fauną (solna planeta), różnorodność kultur, stroje (gwardziści Snoke’a!), poza tym pojedynki, wielkie batalie, eksplozje, pokazy mocy – pod tym względem do niczego nie można się przyczepić, oczy chłoną kolejne obrazy, wielu ludzi od pierwszego wejrzenia zakocha się w kryształowych liskach czy ptakopodobnych porgach, ale…

…nie dało się uniknąć syndromu „kantyny Mos Eisley”, czyli obecnego już w Przebudzeniu mocy natłoku dziwnych stworzeń, obcych różnorakich kształtów i rozmiarów, który można odebrać jako wyraz popisywania twórców własną kreatywnością, a przy tym średnio uzasadniony fabularnie (do czego jeszcze wrócimy). Jak to mówią, co za dużo, to niezdrowo.

Po drugie dostajemy jeden wątek mocny od początku do końca, a mianowicie wątek Luke’a Skywalkera. Jest w nim i odrobina sentymentalnego fanservice’u, i garść autentycznych zaskoczeń, wreszcie też świeże ujęcie kanonicznej postaci, która w przeciwieństwie do Hana Solo czy Lei przeszła dość znaczną przemianę. Nie da się ukryć, że nie każdemu przypadnie do gustu to oblicze bohatera Republiki, ale to samo można powiedzieć o wielu innych decyzjach. A stąd już prosta droga do…

…całej reszty. Ostatni Jedi to dzieło szalenie nierówne, gdzie momenty prawdziwie spektakularne, wywołujące ciarki na plecach, mieszają się ze scenami wręcz żenującymi (kto widział, domyśli się zapewne, o które mi chodzi), a globalny konflikt przerywa uderzająco marginalny wątek wyprawy Finna i nowo poznanej członkini Ruchu Oporu. Wielu postaciom, zarówno nowym, jak i starym, nie dano odpowiednio wybrzmieć, a grającym je aktorom – często bardzo dobrym – należycie się wykazać, przez co losy tych bohaterów widz przyjmuje z obojętnością albo wręcz frustracją. Wątki romantyczne nie działają, a dramatyczna sytuacja znowu zyskuje szczęśliwe (przynajmniej częściowo) rozstrzygnięcie, co sprawia, że aż tęskni się za bezkompromisowym mrokiem Zemsty Sithów.

Trzecia kwestia, czyli humor oraz easter eggi, stanowi swego rodzaju wynagrodzenie tych mankamentów. Pojawia się dużo głosów, że Ostatni Jedi to jedna z zabawniejszych części cyklu i jest w tym na pewno sporo prawdy. Urzeka scena z Chewbaccą przy ognisku, dobrze sprawdza się żart sytuacyjny (szczególnie w wykonaniu Skywalkera), zaskakuje duża doza autoironii. Nie zabrakło również drobnych smaczków do wyłapywania – na przykład stormtrooperom ponownie użyczyły głosu duże nazwiska, tym razem Tom Hardy oraz książęta William i Harry, scena z dwoma ostatnimi niestety nie trafiła jednak do ostatecznej wersji filmu. Odtworzono też w przewrotny sposób pewną scenę z blasterem jeszcze ze starych części sagi. Uważni miłośnicy seriali wychwycą również epizod z Justinem Theroux z Pozostawionych czy jedną z aktorek z nowego sezonu American Horror Story (co więcej, prywatnie córką samej Carrie Fisher!). Wszystko bardzo pięknie, tyle że…

…ponownie nieco zabrakło umiaru. Nie każdy dowcip trafia w punkt, a odbiorca śmieje się niekiedy bez specjalnego przekonania, ale co gorsza, często cierpi na tym dramatyzm poszczególnych scen, a napięcie znika bez śladu. Rozluźnienie atmosfery to nic złego, lecz w tej odsłonie trylogii wychodzi to nieco gorzej niż poprzednio. Także nawiązań kulturowych czy detali ukrytych w tle jakby tak mniej.

Po czwarte i ostatnie – obawy, że i tym razem będziemy mieli do czynienia z pewnego rodzaju kalką, były zupełnie nieuzasadnione, nawet jeśli momentami czuć inspiracje sekwencjami z Imperium kontratakuje czy Powrotu Jedi. Johnson podjął wiele odważnych, niejednokrotnie bardzo zaskakujących decyzji…

…które momentami są aż nadto radykalne i zamiast budować oczekiwania wobec kolejnej odsłony, pogłębiają niepewność, a także niepokój. To właśnie z tego względu, w przeciwieństwie do Przebudzenia, opuszcza się po seansie kino nie z poczuciem absolutnej frajdy obcowania z kinem rozrywkowym w najlepszym wydaniu, lecz z poczuciem rozdarcia, bijąc się z myślami. Trudno przy tym przewidzieć, jaki będzie rezultat tego wewnętrznego konfliktu.

Innymi słowy czy otrzymaliśmy coś zupełnie innego niż dotychczas? Bez dwóch zdań. Czy na koniec sytuacja uległa dużej zmianie, czy niesie ze sobą duży potencjał na ciekawy ciąg dalszy? Poniekąd, chociaż przeciwnicy Kylo Rena albo Rey powodów do zadowolenia nie będą mieli. A mimo to ciężko tu mówić o obrazie jednoznacznie udanym. Nie oznacza to bynajmniej, że Ostatni Jedi to film zły. Na nudę i brak zwrotów akcji narzekać się nie da, tempo (z wyjątkiem środkowej części) też jest dynamiczne, są intensywne emocje, rozstania i powroty, sceny akcji, bitwy kosmiczne, pościgi, eksperymenty formalne oraz hołd złożony dawnemu kinu. Słowem: wszystko, czego potrzeba dobrej amerykańskiej produkcji tego rodzaju. Nad całością unosi się z całą pewnością duch Gwiezdnych wojen, a jednak czegoś zabrakło. Jakiegoś trudnego do uchwycenia luzu, który częściowo udało się odzyskać J.J. Abramsowi dwa lata temu, swoistej magii tego uniwersum.

Już teraz nie ulega wątpliwości, że Epizod VIII wyraźnie podzieli widzów. Reżyser obrał własną ścieżkę, którą po prostu musimy zaakceptować. Na ewentualne odzyskanie utraconej lub zachwianej wiary w nowe oblicze sagi oraz ponowną ekscytację losami odległej galaktyki mamy prawdopodobnie kolejne dwa lata. Po drodze czekają nas dalsze historie poboczne (pierwsza o burzliwej młodości Hana Solo). Niech Moc będzie z nimi, inaczej będzie to proces wyjątkowo trudny.

Tłumacz z zawodu, pisarz z ambicji, humanista duchem. W wolnych chwilach pochłania nałogowo książki, obserwuje zakręcone losy fikcyjnych bohaterów telewizyjnych i ucieka w światy wyobraźni (z powrotami bywają problemy). Wielbiciel postmodernizmu, metafikcji oraz czarnego humoru. Odczuwa niezdrową fascynację szaleństwem i postaciami pokroju Hannibala Lectera. Uważa, że w życiu człowieka najważniejsza jest pasja.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %