Wielka księga rozliczeń – o matce Shuggie’ego
Na wstępie podzielę się spostrzeżeniem, że ostatnio na rynku wydawniczym pojawiły się tytuły, które powstały na podstawie doświadczeń autorów, a są tylko lekko okraszone fikcją literacką. Na uwagę zasługuje książka Wspaniali jesteśmy tylko przez chwilę, a z polskiego poletka – Bezmatek czy Mireczek. Nie wiem, czy stworzono już odrębną nazwę dla tej kategorii, ale z całą pewnością nie spełniają one kryteriów literatury fiction ani non-fiction. Znajdują się gdzieś pomiędzy, tworząc coś na wzór mostu między dwoma stronami rzeki.
Historia Shuggie Bain wpisuje się w ten nowy typ literatury, bo powstała na kanwie prawdziwych wydarzeń z życia autora. Skupia się przede wszystkim na walce jego matki z problemem alkoholowym. Mogę sobie jedynie wyobrażać, z jakim trudem zmierzył się Douglas Stuart, kiedy próbował oddać historię uzależnionego rodzica. Zdarzały mu się momenty nader emocjonalne, momenty, kiedy jako czytelnik czułam się zmęczona jego cierpieniem, kiedy sama zaproponowałabym pozostawienie matki samej sobie i ucieczkę. Później pisarz proponował coś lżejszego, jakby chciał pokazać, że nie zawsze było źle, że czasami bywało dobrze.
Nie umiem odgadnąć, jaki był cel pisarza. Pewnie w jakimś stopniu rozliczenie się z przeszłością, pozostawienie pewnych traum za sobą, może nawet była to część jego terapii, ale poza tym wszystkim wydaje mi się, że chciał oddać sprawiedliwość swojej matce. Nie pokuszę się o stwierdzenie, że ją usprawiedliwiał, bo to robił jako dziecko, ale jako dorosły i świadomy pisarz chciał pokazać mechanizm uzależnienia. Wydaje mi się, że właśnie dlatego prowadził czytelnika przez życie rodzinne swojej matki, pokazywał jej relacje z rodzicami. Następnie dokładnie opisał rzeczywistość, w jakiej się wychowała i dorastała, aż do relacji, w jakie się angażowała. Dopiero znając te wszystkie elementy opowieści, czytelnik może podjąć próbę jej zrozumienia.
Nie mogę powiedzieć, że to lektura przyjemna, która pozostawia czytelnika zadowolonego i usatysfakcjonowanego. Jestem przekonana, że w części odbiorców pootwiera stare, zabliźnione rany, a w niektórych – całkiem nowe. Dla mnie była to przeprawa niezwykle smutna i przytłaczająca. Głównego bohatera było mi bardzo żal, czułam się niezwykle sfrustrowana, kiedy Agnes miała nawroty, i chciałam, żeby to wszystko się wreszcie skończyło. Niezależnie od tego, co stanie się z Agnes. Bardzo jednak chciałam, żeby Shuggie żył. Kibicowałam mu i życzyłam sobie, żeby na końcu tej historii osiągnął szczęście. Powiem więcej – wyobrażałam sobie spektakularny koniec, w stylu amerykańskim. Umęczony chłopiec, po wieloletnich cierpieniach, w końcu osiąga pełnię szczęścia, bo jest przez kogoś bezgranicznie kochany. Wszystko jest w ciepłych barwach a bohater żyje długo i szczęśliwie. Problem polega na tym, że to nie jest ta historia, to nie historia o Shuggie’em.
Na zakończenie podzielę się jeszcze jednym przemyśleniem: jeżeli literatura odzwierciedla współczesne społeczeństwo, to cieszę się, że zaczynamy mówić o traumach. Nie mówię tylko o wymiarze terapeutycznym, ale też duchowym. Pokuszę się o stwierdzenie, że rozmowy o negatywnych doświadczeniach wciąż stanowią dla nas ogromną trudność, ale może dzięki takim książkom jak Shuggie Bain będziemy się z nimi oswajać.
autor: Douglas Stuart
tytuł: Shuggie Bain
przekład: Krzysztof Cieślik
wydawnictwo: Wydawnictwo Poznańskie
miejsce i data wydania: Poznań 2021
liczba stron: 523
oprawa: miękka