Przepis na:

Szaszłyk post moderna

Jak stworzyć w literaturze coś nowego w czasach, gdy wszystko już zostało powiedziane, napisane, wyrażone? Jak zachować oryginalność, gdy z dekady na dekadę kultura staje się coraz bardziej odtwórcza? Ta trudna sztuka udaje się od czasu do czasu przedstawicielom nurtu wciąż nazywanego dla ułatwienia postmodernizmem. Kluczem do ich sukcesu stało się niesłychane bogactwo wykorzystywanych motywów i stylistyk – które dopiero razem, niczym nadzianena szpikulec różnorodne składniki szaszłyku, zyskują ostateczny kształt i zamieniają się w apetyczne (lub nieudane) beletrystyczne danie.
Najistotniejszy jest tu rzecz jasna dobór składowych. Od odpowiedniej kompozycji zależy w końcu smak naszego szaszłyka. Potrzeba konkretnej, mięsnej bazy, innymi słowy: wyraźnie zarysowanej fabuły. Dopiero wtedy można sobie pozwolić na eksperymenty. Książki, w których liczy się tylko forma, rzadko odnoszą pełny sukces, nie mówiąc o tym, że są ciężko strawne dla przeciętnego odbiorcy. Co nie oznacza, że powieść postmodernistyczna powinna czytać się łatwo – wręcz przeciwnie. Najprościej oczywiście chwycić potrawę w całości i obgryzać, doświadczając jej „syntetycznie”. W naturze ludzkiej leżą jednak dociekliwość i pragnienie analizy, dlatego też poszczególne segmenty zdejmuje się ze spinającego je szpikulca, by poddać osobno wnikliwemu osądowi. Nie każdy składnik okazuje się sam z siebie pyszny – komuś może nie przypaść do gustu papryka lub cebula, innemu mięso wyda się zbyt żylaste. Ważne za to, aby do siebie pasowały; w końcu nawet najmniej prawdopodobne połączenia dają zaskakująco dobre rezultaty (choćby słony karmel).

Jakie zatem strategie przyjmują literaci-mistrzowie grilla? Niektórzy koncentrują się na warstwie słownej, dokonując śmiałych manipulacji, tworząc fascynujące neologizmy (niegdyś – niezrównany Stanisław Lem, obecnie – niedający się zaszufladkować China Miéville). Podczas gdy polski mistrz fantastyki naukowej koncentrował się na zasobie słownictwa i tym, co może dziać się w przyszłości z poszczególnymi wyrazami, Brytyjczyk, duchowy ojciec New Weird, frapującego podgatunku fantastyki, kreuje od podstaw nowe systemy językowe, czego szczególnie wybitnym przykładem jest Ambasadoria, opowieść o relacjach ludzkości z kosmiczną rasą o dwóch otworach gębowych, w wyniku czego można się z nią porozumieć jedynie mówiąc dwa słowa naraz. Specjalnie w tym celu hoduje się specjalnych Ambasadorów, genetycznie zmodyfikowane bliźnięta.

Inna droga to tworzenie atmosfery absurdu igroteski. Da się ją odczuć, gdy Julio Cortázar w tekstach ze zbioru Opowieści o kronopiach i famach wykracza poza oczekiwania czytelnika, obracając świat do góry nogami, nadając mu jednak przy tym pozory normalności. Absurd obecny jest także w energetycznej, szalonej prozie Chucka Palahniuka albo w wybitnie paranoicznym 49 idzie pod młotek Thomasa Pynchona, który pogłębia efekt przy pomocy komicznych gier słownych, kontrastujących z powagą opisywanych zdarzeń. Natomiast twórcy tacy jak Hunter S. Thompson czy William S. Burroughs skierowali się w stronę narkotycznego zdeformowania rzeczywistości, do tego stopnia, że chociażby Nagi lunch przypomina na wpół zrozumiały, zwulgaryzowany strumień świadomości, który trudno odróżnić od delirium. Z kolei Vonnegut postawił na ciętą satyrę o współczesnej jemu Ameryce.

Do źródeł idei postmodernizmu sięgają przedstawiciele realizmu magicznego na czele z Jorgem Luisem Borgesem, prekursorem nurtu, pierwszym, który na taką skalę sięgał po zabiegi metatematyczne, reinterpretując tak mitologie, jak rzeczywiste zdarzenia oraz dzieje postaci historycznych, pochylając się nad zagadnieniem kreacyjnej natury fikcji, zbliżając do siebie niebezpiecznie dwa królestwa – realne oraz wymyślone. Podobną ścieżką podążyli Italo Calvino, Gabriel Garcia Marquez oraz Salman Rushdie, ostatnimi czasy odświeżając nawet Opowieści z 1001 nocy. Szczególnie ciekawie w tym kontekście prezentuje się również proza Jeanette Winterson, wdzięcznie splatającej realizm magiczny z tłem dziejów w powieściach takich jak Namiętność albo Płeć wiśni – jak Virginia Woolf w Orlandzie. Tendencję reprezentujeteż do pewnego stopnia twórczość Harukiego Murakamiego, trudna do podporządkowania gatunkowego: to refleksyjna, to wymyślna do granic nonsensu jak np. Pan Żaba ratuje Tokio z tomu Wszystkie boże dzieci tańczą.

Wpisane w posmodernistyczną stylistykę jest mieszanie konwencji, bawienie się popkulturą, gatunkami, rejestrami – czym tylko dusza zapragnie. Doszukamy się tych zabiegów zarówno w dziełach szacownego Umberto Eco (Wahadło Foucalta), beletrystyce Carlosa Ruiza Zafóna (Marina, Cień wiatru), zaskakujących rojeniach Jonathana Carrolla (Kości księżyca), jak i eksperymentalnych na niemal każdej płaszczyźnie epopejach Davida Mitchella (Atlas chmur). Motywami prozatorskimi najlepiej jednak umie chyba manipulować z absolutnie fenomenalnym – w większości wypadków – rezultatem tytan pracy, Neil Gaiman.

O ponowoczesnym charakterze tekstu może zadecydować konstrukcja szkatułkowa – obecność opowieści w opowieści, m.in. w Ślepym zabójcy Margaret Atwood, albo zainteresowanie zagadnieniem tworzenia literatury, jak w niektórych dziełach Stephena Kinga. Zdarza się, że strategią jest formalny minimalizm – dramaty Becketta. Ale znajdą się i tacy, którzy posuwają się w eksperymentach jeszcze dalej. Dla przykładu, idąc za Nabokovem i jego Lolitą, David Foster Wallace w swoim wybitnym dziele Infinite Jest (niestety niewydanym jeszcze u nas) znaczącą częścią opowieści uczynił przypisy w olbrzymiej liczbie 388. Zresztą i sama fabuła tego niezwykłego przykładu prozy co najmniej intryguje: dotyczy bowiem filmu, którego tytuł tozarazem tytuł całej książki. Film ów jest tak zajmujący, że nieszczęsny widz traci kompletnie zainteresowanie światem i w konsekwencji umiera. Inny ciekawy przypadek to Wszystko, co lśni Eleanor Catton, pokaźne dzieło (najdłuższa książka nagrodzona Bookerem!), w którymbohaterowie tworzeni są w oparciu o poszczególne znaki zodiaku. Nic jednak nie zmienia faktu, że absolutnym unikatem pozostaje Codex Seraphinus, czyli encyklopedia fikcyjnego świata, stworzona w całości w niezrozumiałym, obcym języku.

Jak widać, bogactwo idei jest ogromne, a pisarze po raz kolejny udowadniają, iż nie ma granic dla ludzkiej wyobraźni. Tak jak sposobów przygotowania szaszłyka, metod pisania istnieje mnóstwo. Nie każda jednak przynosi pożądane rezultaty. Na dziesięć postmodernistycznych sukcesów zawsze przypada przynajmniej jeden niesmaczny kąsek (mętne i nieprzetłumaczalne Finnegan’s Wake Joyce’a, trudna w odbiorze proza Gertude Stein, ambiwalentnie postrzegane utwory Johna Bartha). Nietrudno także zauważyć, że wciąż mamy do czynienia z daniem stosunkowo prostym i dobrze znanym, choć cokolwiek inaczej przyprawionym, z nowym zestawem dodatków. Literatura w pojęciu współczesnym nadal nie rozwiązała do końca problemu braku zupełnie nowych idei – podstawy pozostają archetypiczne, schematów nie da się uniknąć, a twórcy dają się napiętnować może i nowymi, ale wciąż łatkami. W XXI wieku zasadniczym pytaniem, które należy sobie w tym momencie zadać, jest: czy to aby tak źle? Przecież podstawowe zadanie książek polega na niesieniu ze sobą treści, oddziaływaniu na odbiorcę, pobudzaniu umysłu, przyczynianiu się do rozwoju. A w tym dzieła ponowoczesne sprawdzają się wyśmienicie. Nie sposób przy tym nie docenić ich bogactwa, zmyślności, wysiłków czynionych ku osiągnięciu oryginalności idei. Nawet jeśli nie wszystkim owe szaszłyki przypadną do gustu.

Tłumacz z zawodu, pisarz z ambicji, humanista duchem. W wolnych chwilach pochłania nałogowo książki, obserwuje zakręcone losy fikcyjnych bohaterów telewizyjnych i ucieka w światy wyobraźni (z powrotami bywają problemy). Wielbiciel postmodernizmu, metafikcji oraz czarnego humoru. Odczuwa niezdrową fascynację szaleństwem i postaciami pokroju Hannibala Lectera. Uważa, że w życiu człowieka najważniejsza jest pasja.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %