To brzydkie słowo na „p”
Czas powstał wraz z Wielkim Wybuchem jako jedyny nieprzestrzenny wymiar spośród nam znanych. Równocześnie zrodził się problem zagospodarowania tego nieskończenie rozciągliwego aspektu Wszechświata… I nie wiem, co za skurwiel w końcu wymyślił, żeby zrobić to za pomocą pracy.
Ma ona jeszcze coś wspólnego z czasem – jest czymś relatywnym. Jej ocena zależy od tego, kto ją wykonuje. I tak na przykład: obserwator A narzeka. Dla obserwatora B praca jest spełnieniem i całym życiem. Obserwator C ma to w dupie. Obserwator D widzi w pracy jakiś sens, choć przyznaje, że z doktoratem i znajomością czterech języków liczył na trochę więcej. Obserwatorzy F, G i H nie zadają sobie takich pytań. Obserwator I ma dzieci na utrzymaniu. Obserwator J zarabia na alimenty dla obserwatora I. Obserwatorzy K i L starają się o przedłużenie wizy. Obserwator M wrzeszczy: „Co tak siedzisz? Za opierdalanie ci się nie płaci! Do roboty!”.Obserwator N – stereotypowy kierowca Jelcza – wyrazi opinię po wytrzeźwieniu. Obserwatorzy O, P, R i S są wyzyskiwani. Obserwator T wyzyskuje. Obserwator U zaczyna o ósmej. Obserwator W kończy o szesnastej. Obserwatorzy od A1 do A6547, od C435 do C8222 i od D123134 do D254874 śpią po dwudziestu na pryczach w pokojach internatu przy fabryce Nike’a. Obserwator G75567 przeklina los, bo właśnie traci rękę w prasie zgrzewającej kartony na mleko czekoladowe. Obserwator U534 jest szczęśliwy z właśnie otrzymanego awansu. Obserwator T81376 pisze ten tekst.
Owa relatywność jest w zjawisku pracy najlepsza. Pozwala się zamknąć w subiektywnym doświadczeniu i mierzyć wszystko własną miarą. Sprawia, że można narzekać i niestrudzenie wypowiadać kwestie o zmęczeniu. Wyraz tego stanowią memy gęsto porastające Facebooka, w których w mniej lub bardziej oryginalny sposób prosty robotnik informuje prostego naukowca (bądź odwrotnie) o tym, jak to bardzo nie chce mu się iść do pracy. Co ciekawe, wysiłek wkładany w narzekanie jest niemal równy wysiłkowi na stanowisku zatrudnienia, a to już zupełnie pozbawia ludzi sił na odpoczynek.
Narzekają wszyscy, od lewej do prawej. Pojedynczo, chórem, na głos i szeptem. Junior brand manager – junior office assistantowi, dekarz – piekarzowi, a kasjerka – czarnej taśmie. Jeśli ktoś nie narzeka, bo należy do wąskiej grupy ludzi, którzy kochają swoją pracę i w pełnym wymiarze godzinowym ZNAJDUJĄ SIĘ NA WŁAŚCIWYM MIEJSCU, to znaczy, że nie pracuje. Dla takiego robota przestała być robotą. „Znajdź zajęcie, które kochasz, a w życiu nie przepracujesz ani godziny” – w myśl tego starego i zapewne chińskiego przysłowia praca stała się dla niego świętem życia… Ale tak naprawdę tacy ludzie też narzekają. Taka to ich pracownicza używka.
Narzekanie na pracę jest częścią pracy. To przemyślnie i zapobiegliwie wmontowany wentyl bezpieczeństwa. Narzuca się tu aż nazbyt oczywista analogia do lokomotywy, w której wszystkie koła, tłoki, przekładnie pracują w oszalałym tempie – i tylko zamiast gwizdu słychać przeciągłe „kurwa mać”.
Mimo tego mojego – nieskromnie mówiąc – trafnego rozpoznania, które teoretycznie powinno mi dawać szlachetny status kogoś ponad to, sam skwapliwie korzystam z możliwości narzekania, mając w najciemniejszych zakamarkach dupy faktyczny stan rzeczy. No więc napierniczam w pracy i doświadczam jednego z odczuć formacyjnych dla gatunku ludzkiego: nienawiści do dni roboczych. Bo zatrudnienie to nienażarty pasożyt, który wczepiając się w kark, wysysa czas wolny, jednocześnie wpuszczając w krwiobieg jad złudnej stabilizacji.
Innego oblicza relatywizmu – że tak powiem, rewersu – nie sposób bezpośrednio dostrzec. Da się go tylko odczuć. W przypadku narzekacza takiego jak ja to uczucie występuje pod postacią wstydu i wyrzutów sumienia wobec tych, którzy pracy potrzebują. A tak się składa, że mowa o wszystkich, łącznie ze mną.
Już dziadek Freud mówił o pracy jako o jednym ze składników zapewniających szczęście w życiu. I bez dwóch zdań miał Wiedeńczyk rację. Praca jest potrzebna i koniec – truizm. Ja jednak od lat nie mogę się przyzwyczaić do tej prostej prawdy, uświęconej w piśmie i podaniach ustnych. Często zatem powtarzam – co większość osób bierze za, ha ha ha, żart – że praca to najmniej produktywny sposób spędzania czasu wolnego.
W rzadkich chwilach zdobywam się na odwagę. Zupełnie na serio mówię wówczas o tym, że mój plan na przyszłość zakłada niepracowanie. „Z czego będziesz żył?” – pada następnie pytanie, które do mojej powyższej rewolucyjnej deklaracji przylepiło się jak guma do podeszwy. Zamiast odpowiedzi rodzi się we mnie określone przez Patricię i Ronalda Potter-Efronów „bolesne przeświadczenie o własnej zasadniczej ułomności jako istoty ludzkiej”, czyli wstyd.
Skręcam się, wiję i zapadam pod ziemię, podczas gdy inni mozolnie wchodzą po drabinie awansu. Najbardziej zaś wstyd mi przed tymi, którzy o pracę muszą walczyć i dzień w dzień tyrają przy niemożliwych do ukończenia fundamentach piramidy potrzeb. Ja tymczasem, bezpiecznie wczepiony w stałą pensję, śmiem narzekać, choć zostaje mi jeszcze sporo czasu na moje sztuka-dla-sztuki-pisanie. W ogniu ich spojrzeń spalam się na skwarkę.
Do tego dochodzi jeszcze dławiący strach, który ucina mi tutaj co odważniejsze akapity. W świecie idealnym moja niechęć do pracy jako siły napędowej świata strącałaby zarządy i gruchotała spółki, korporacje rozbijałaby w perzynę, a karty zakładowe przebijała lancą. W triumfalnym pochodzie niósłbym wyzwolenie uciemiężonym, oddając wszystkim prawo do nieróbstwa i leserstwa.
W świecie mniej idealnym, który, tak się składa, zamieszkuję ciałem i duszą, boję się własnej skłonności do przesadnej admiracji bezrobocia. Jest to postawa, delikatnie mówiąc, niezbyt pochwalana. Wachlarz konsekwencji za jej otwarte głoszenie zawiera zaś takie evergreeny stygmatyzacji jak społeczny ostracyzm, wyśmianie czy w najgorszym wypadku (tfu, tfu!) zwolnienie.
Gnam zatem do obowiązków i wypełniam je z lepszym lub gorszym rezultatem. Aby nie zwariować od dławiącego dysonansu poznawczego, trzymam się niewinnej racjonalizacji – powtarzam samemu sobie powody, dla których trwam przy pracy. Nie licząc pieniędzy, są dwa. Pierwszy to chęć sprawdzenia na sobie wszystkich moich teorii, które dotyczą innych ludzi. Jeśli obronią się w tym empirycznym sprawdzianie, z dumą będę mógł zastosować je do życia i dzięki nim stać się zupełnie przezroczysty dla rozterek egzystencjalnych. Drugi powód jest trochę bardziej trywialny: mam wrażenie, że jeśli popracuję, to będę mógł uznać, iż wypełniłem swoją powinność wobec ludzkości. Poczuję się poważnym i odpowiedzialnym człowiekiem, który posmakował szpadla i zobaczył, ile kosztuje chleb. Słowem: przestanę czuć wyrzuty sumienia.
I tak to się mniej więcej, moi drodzy, układa. Już samo to brzydkie słowo na „p” budzi we mnie skojarzenia raczej chorobowe – przede wszystkim z patologicznym brakiem czasu na rozmyślania o sobie, co z iście psią radochą uskuteczniałem przez lata. Konieczność przeorganizowania dnia pod kątem pracy zmusza mnie do odwieszenia życia wewnętrznego na kołek. Owszem, te wiwisekcje własnej duszy doprowadzały mnie zwykle do przedklinicznych stanów depresji i wizji przyszłości, w których za każdym razem okazywałem się chronicznie biednym pięćdziesięciolatkiem, zaprzyjaźnionym z własnym smrodem. Było w tym jednak coś z romantyczno-fatalistycznego artyzmu, z odstawiania Baudelaire’a i zabawy w Rimbauda. Nagle zaś pojawiła się praca, która w całym tym zamieszaniu była jak oschła matka, każąca iść spać zbyt wcześnie.
Dałem za wygraną. Pozwalam, aby od tego czasu rządziły mną obowiązek i konieczność. Autorytaryzm wymogów społecznych i nieznoszący sprzeciwu imperatyw pustego żołądka. Gdyby nie te czynniki, nie wiem, czy ktoś chciałby tak sam z siebie poświęcać osiem godzin swojej największej produktywności na pracę. Ale starczy już gadania. Niechaj przemówi poeta.