Muzyka dla mas/nas

Tombakowa płyta

Delikwent zdobywający Emmy, Grammy czy innego złotego cielca przemysłu muzycznego zaczyna euforycznie skowytać z samozachwytu. Gratulacje spływają ze wszech stron, dziennikarze walą do drzwi, a błyszczący krążek dynda na ścianie i daje dowód, że milion czy więcej osób wydało kasę na około godzinę dźwięków opatrzonych nazwiskiem… Gdyby tak posiadacz owego nazwiska i krążka wiedział, w co się wpakował.Cień wielkiej góry

Ze szczytu sporo widać. Na przykład to, że wyżej już nie wejdziesz, i że schodzić nie ma właściwie po co, bo powrót do zwyklactwa w żadnej mierze nie jest atrakcyjny. Bycie „on top” popchnęło niejednego twórcę w stronę paradoksu, w którym z jednej strony trzyma się muzyka w swoistym więzieniu sukcesu, a z drugiej grozi, że zaraz się go z tego więzienia wypuści. Obdarowani złotą płytą częstokroć dostają w komplecie masę zmartwień, stanów depresyjnych i neuroz w całej barwności swoich objawów. No ale cóż! Chciałeś, żeby było fajnie i niewinnie jak dotąd? Było nie nagrywać hitów! Artystą mogłeś sobie być, grając jazz albo pozostając w awangardzie, gdzieś pomiędzy panem Cage’em a panią Björk.

Zaś my, maluczcy, wszelkie nieszczęścia zarezerwowane dla bywalców wysokich pozycji na listach przebojów uznajemy za część wielkiej opowieści dotyczącej muzyka. Rzadko kiedy facjaty podziwiane w teledyskach utożsamiamy w ogóle z bytem ludzkim! Częściej (i nieświadomie) naszych idoli traktujemy jak postacie fikcyjne, które nie żyją prawdziwym życiem, lecz same siebie opowiadają. Dużo w tym prawdy, bo mechanizmy promowania artystów oparte są właśnie na tworzeniu legendy oraz otaczaniu muzyka aurą niesamowitości. I na ten marketingowy widelec nawija się zarówno życie zawodowe, jak i prywatne. Nie muszę zresztą tego wszystkiego nikomu tłumaczyć, gdyż jest to jeden z truizmów dotyczących show biznesu. Problem w tym, że działania z owym truizmem związane naprawdę odczłowieczyły ludzi osiągających komercyjny sukces (nie tylko muzyków). Tymczasem są to przecież normalni, zdrowi chłopacy i dziewczyny, którzy nagle znaleźli się w świecie zgoła innym niż czasoprzestrzenne kontinuum zwykłych śmiertelników. Branża muzyczna jest światem obciążającym osobowość twórcy do granic możliwości. Toteż często słychać w nim trzask – to psychika się łamie. A choroba wysokościowa nasila się tym bardziej, im wyżej artysta wdrapie się na szczyt zestawień.

Subkultura rozmieniona na t-shirty

„Nie wiem, co znaczy przyznanie nam tej nagrody. Prawdopodobnie nic” – powiedział Eddie Vedder, odbierając w 1996 r. Grammy dla Pearl Jam. Wznieśmy szklaneczkę za Eddiego, który dokładnie wiedział, gdzie leżą nieprzekraczalne granice zeszmacenia. Wie zresztą do dziś, gdy już zdążył zmienić się w mędrca o ogorzałej twarzy. Trzeba jednak zauważyć – Edward Louis Severson III miał wówczas szczęście, że ośmieszał próżność przemysłu wsparty siłą i poglądami całego niezadowolonego pokolenia slackerów, dla których śpiewał.

No właśnie. Gdy gra się dla „swoich” (niezależnie od tego, czy będą to cyniczni wrażliwcy generacji X, odziani w marynarki modsowscy rozbójnicy czy kontestujące rzeczywistość czarnoskóre dzieciaki z Compton), muzyka nie daje się zawłaszczyć, a sukces mniej boli. Subkultura stwarza kokon, w którym twórczość może czuć się bezpiecznie, dopóki nie zostanie z niego wyrwana.

Jednak brutalne łapska mainstreamu szarpią nadzwyczaj mocno, czego dowodem jest historia oddzielenia Nirvany od ich matecznika. Pochylmy się zatem nad truchłem zespołu, aby zapoznać się ze skutkami owego wyrwania. Trzech chłopaków z Seattle zostało jakby wykluczonych z narracji dotyczącej grunge’u. O Cobainie i reszcie opowiada się trochę oddzielnie, na zasadzie: „jest grunge i jest Nirvana”. W znakomitych pokoleniowych fabułach lat 90.: SinglesClerks czy Oxygen usłyszymy wszystkich: od Alice in Chains i Soundgarden po Mudhoney… ale nie Nirvanę. Natomiast w doskonale opisującym fenomen grunge’u dokumencie Hype! trio spod skrzydeł wytwórni Sub Pop wydaje się być częścią owego cyrku medialnego wyrażanego przez tytuł filmu*. Oczywiście Nirvana jest uważana za najznakomitszych przedstawicieli niezależnej sceny rockowej USA, głos pokolenia i tak dalej, i tak dalej, lecz immunologiczna osłonka macierzystej niszy kulturowej została zdarta przez rynek. Ja sam w pewnym momencie zacząłem nawet uważać, że Nirvana to bardziej producent koszulek z bobasem nurkującym po banknot niż pełnoprawny zespół. Krótko mówiąc, z Nirvaną odnoszącą największe sukcesy coś było nie tak. Do tego stopnia nie tak, że Cobain strzelił sobie w łeb.

Problemy natury egzystencjalno-ekonomicznej

Brzęk monet, groupies, w których można przebierać niczym w ulęgałkach, ryk silnika nowiuśkiego, sportowego auta i koncerty przy pełnej widowni obsrywającej się ze szczęścia. Czyli sukces. Sukces komercyjny, artystyczny i ze wszech miar życiowy. Marzenia każdego chyba muzyka. Co najlepsze, niektórym się ono spełnia! Ci niektórzy, to grono wybrańców, którzy złapali Pana Boga za nogi, oni… cierpią. Naprawdę! Cierpią niesamowite katusze! I nie mówię bynajmniej o wątrobie bolącej z nadmiaru alkoholu. Chodzi o prawdziwe rozterki natury egzystencjalnej!

The Beatles, którzy zasłużenie stali się tymi „największymi”, w pewnym momencie osiągnęli już wszystko, co było do osiągnięcia. Z trwogą zorientowali się wówczas, że istnieje pytanie, którego nie zadają sobie muzycy z pustym brzuchem. Mianowicie, jaki jest sens życia? Skąd idziemy i dokąd zmierzamy? Po cholerę trzymamy się razem? Na pierwsze dwa pytania próbowali, z lepszym lub gorszym skutkiem, znaleźć odpowiedź w duchowości orientalnej. Na ostatnie zaś nie udzielił im jednak responsy ani Maharishi, ani Bhaktiwedanta Swami Prabhupada, ani nawet wielbiący ich tłum. W konsekwencji rozpadli się.

O ile jednak takie problemy dotkną artystów o refleksyjnej osobowości, o tyle nie są groźne dla twardogłowych hedonistów w rodzaju Led Zeppelin. Ale i na nich przyszła kryska. Za bycie gigantami rocka regularnie płacili wysoką cenę. I to dosłownie! Smród oskarżeń o plagiat ciągnął się za nimi przez całą ich karierę a ostatnim tego akcentem był niedawny finał procesu (wygranego przez Led Zepp) dotyczącego rzekomego podobieństwa pomiędzy Stairway to Heaven a utworem Taurus zespołu Spirit. Że niby melodia podobna, że progresja akordów ta sama…

Podobnych pozwów dotykających bogu ducha winnych gwiazdorów jest dziś zatrzęsienie. Justin Bieber zerżnął ponoć fragment utworu Ring the Bell alternatywnej piosenkarki White Hinterland, a rudzielec Ed Sheeran został oskarżony o plagiat już drugi raz w tym roku (pozwy dotyczą utworów Photograph oraz Thinking Out Loud). Oczywiście wszyscy wiedzą, że nie chodzi tu o pogwałconą godność autora, lecz o gigantyczne pieniądze. Wniosek narzuca się sam: im większą estymą i zarobkami cieszysz się jako muzyk, tym pewniej ktoś przywali się do twoich kawałków, twierdząc, że ukradłeś mu zagraną na kalimbie ćwierćnutę pojawiającą się gdzieś tam na pięćsetnym śladzie nagrania.

Elvis has left the building

Czułe główki ludzi epoki ponowoczesnej są szczególnie narażone na depresję. Tendencja do zapadania na to schorzenie zaczęła się jeszcze w latach pięćdziesiątych wraz z wynalezieniem plastiku, telewizji i osobistego spełnienia. Szczególnie ostatnia z wymienionych tu zdobyczy cywilizacyjnych, a konkretnie – trudności związane z jej osiągnięciem, doprowadziła świat nad skraj załamania nerwowego.

Depresja ma tę ciekawą właściwość, że dopierdala tym mocniej, im bardziej chory jest uważany w powszechnym mniemaniu za osobę spełnioną. To sprawia, że nadzwyczaj ciężko przechodzą ją bożyszcza tłumów zarabiające miliony na bawieniu innych. Właściwie to gdy osiągasz sukces, depresję masz murowaną.

Dobrym gruntem dla rozwoju jednostki chorobowej jest rynek muzyczny, zajmujący się przede wszystkim obrabianiem materiału artystycznego i zamienianie go w schlebiający gustom produkt. I tu przykłady można by mnożyć w nieskończoność, lecz najpiękniej niepodważalnie cierpiał Król! Historia Elvisa Presleya dobitnie pokazuje rozpacz wciśniętego w kicz i miałkość naiwnego biedaka, który swojej skargi nie może wyrazić tylko dlatego, że nie pozwala mu na to poziom jego intelektu. Suweren rock and rolla wystartował jako prosty chłopak o anielskiej twarzy i diabelskim głosie, który śpiewał dla małolatów, lecz karierę kończył już jako spasiona, wycekinowana karykatura samego siebie, wyjąca dla emerytów w Las Vegas. Na każdym wyższym szczeblu sukcesu zaczynało go bowiem otaczać coraz więcej osób wiedzących lepiej „czego chcą ludzie” i zdejmujących z piosenkarza ciężar myślenia.

Koniec końców Elvis osiągnął pustkę w życiu. Nie była to jednak wyzwalająca, buddyjska pustka, lecz mentalny pokój bez klamek, w którym najważniejszego dla rock and rolla artystę zamknięto podstępem i w którym leczyć się mógł tylko dragami.

Złoto dla naiwnych 

Do tego wszystkiego dochodzą zawiłości umów, kajdany kontraktów, długie rozłąki z rodziną podczas tras koncertowych, życie w hotelach, męczący fani, głośni fani, nachalni fani, wkurwiający fani i antyfani. Oraz, rzecz jasna, ciągła walka o zachowanie kontroli nad swoją twórczością. Sztuką jest przy tym wszystkim nie zwariować. Ale klamka zapadła. Statystyki jasno wykazały, że sprzedano wystarczającą liczbę kopii, by obdarować delikwenta złotą płytą. Gdy miną pierwsze euforyczne skowyty samozachwytu, a zacznie się smutna proza słodkiego życia w sukcesie, artysta może zacząć się zastanawiać, czy wszystko na pewno powinno wyglądać tak, jak wygląda. Co poniektórzy przejadą po błyszczącym krążku paznokciem i ze zdziwieniem – a może i z uśmieszkiem mówiącym „tego się spodziewałem” – odkryją fałszywość kruszcu.

*„Hype”, tłumacząc z angielskiego na ludzki, oznacza dosłownie „szum”. W tytule dokumentu Douga Praya odnosi się zaś do cyrku medialnego związanego z zawłaszczaniem przez mainstream i wykoślawianiem obrazu grunge’u.

(Ur. 1991) Poeta, prozaik, felietonista. Wzrost - 176 cm. Szczupły. Oczy koloru szarozielonego. Bez nałogów i obciążeń finansowych. Jego ulubiona liczba to 100000000. W przyszłości chce zostać samolotem.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %