Archimpresje

Luksus na miarę epoki

Architektura postmodernistyczna w naszym kraju szybko rozkwitła i szybko zgasła. W zasadzie była to kwestia jednej dekady czyli lat 90. ubiegłego stulecia. Postmodernizm uchylił nam wówczas drzwi do wielkiego świata, pokazywał globalny luksus. Dawał przedsmak tego, jak będzie wyglądała zamożna, kapitalistyczna i światowa Polska. Potem jednak estetyczne trendy dość radykalnie się zmieniły, zaś my zweryfikowaliśmy stosunek do bogactwa oraz „światowości”. Jaskrawość i ostentacja reprezentacyjnej architektury lat 90. stały się passé. Ale ostatnie protesty przeciwko wyburzeniu wrocławskiego Solpolu udowadniają, że architektura ta stała się mimo wszystko elementem naszego dziedzictwa kulturowego. Nawet jeśli to dziedzictwo jest nieco obciachowe.

Przyszłość,  która nie nadeszła

Trzeba bezsprzecznie przyznać budynkom zaprojektowanym w duchu postmodernizmu, że na się wyróżniają. W Polsce jest to tym bardziej widoczne, gdyż sąsiadują one z często zgrzebną architekturą odziedziczoną po PRL-u z jednej strony, zaś z drugiej z minimalistycznym designem XXI wieku. Na tym tle postmodernizm wydaje się strojny, kolorowy, efektowny. Często wydaje się też efekciarski i w tzw. „złym guście” (cokolwiek miałoby to znaczyć). Jednak towarzyszy nam na każdym niemal kroku, gdyż w latach 90. budowało się dużo. Traktujemy go często jak przysłowiowego „wujka z wąsami” – żyjemy z nim na co dzień, a jednak po cichu się z niego naśmiewamy. Niemniej zanim zaczniemy drwić z kolorowych fasad, tafli refleksyjnego szkła i ostentacyjnego luksusu postmodernistycznych realizacji, przypomnijmy sobie w jakim momencie ten styl zawitał nad Wisłą. A moment był szczególny; przemiany ustrojowe po roku 1989 i rozwijający się kapitalizm. Wchodziliśmy jako społeczeństwo w wielkie Nowe i chcieliśmy wierzyć, że to Nowe oznaczać będzie szybki wzrost poziomu życia dla wszystkich oraz cywilizacyjny awans naszego kraju. Wypatrywaliśmy niecierpliwie wszelkich oznak tego awansu i postmodernizm wydawał się właśnie taką oznaką. 

Dla mnie ta oznaka zmaterializowała się w postaci nowego dworca kolejowego w Częstochowie. Obiekt oddany do użytku w roku 1991 szokująco różnił się od wszystkiego, z czym kojarzyły się ówczesne PKP. Nowoczesny, funkcjonalny budynek, pełen szkła i kolorowych detali wyglądał trochę jak UFO, które wylądowało pośrodku szarego, zaniedbanego miasta. Częstochowa była przystankiem w mojej trasie z domu do Opola, gdzie studiowałem. Wsiadałem do pociągu w Radomsku, mieście obdarzonym zestawem typowych cech polskiej prowincji. W latach 90. te cechy to m.in. modernistyczna architektura, która już się wówczas mocno zdegradowała. Bloki z wielkiej płyty w miastach, na wsiach domy typu „kostka mazowiecka” czy kwadratowe pawilony sklepów gminnych spółdzielni – to było architektoniczne otoczenie, w którym wyrastałem. I nagle, po zakończeniu szkoły średniej, gdy po raz pierwszy przenosiłem się gdzieś na dłużej, spotkałem częstochowski dworzec. Nie przypominał on żadnego z budynków, z którymi się wcześniej zetknąłem. Był czysty, jasny, kolorowy. Był jakby bramą do innego lepszego świata i do lepszej przyszłości. Takie doświadczenia z pierwszymi postmodernistycznymi realizacjami w latach 90. były wspólne dla wielu z nas. Nietrudno zatem zrozumieć, dlaczego stanowiły one coś znacznie więcej niż tylko nowoczesne budynki zrealizowane w modnym akurat stylu. 

Źródłem jest rozczarowanie

Jeśli zadamy pytanie, skąd w ogóle wzięła się architektura postmodernistyczna, to najlepszą chyba odpowiedzią jest „z rozczarowania”. A konkretnie z rozczarowania modernizmem. Po II wojnie światowej mogło się wydawać, że modernizm w architekturze jest idealną oraz ostateczną odpowiedzią na potrzeby nowoczesnego świata. Postulaty Karty Ateńskiej, pięć zasad nowoczesnej architektury czy koncepcja „maszyn do mieszkania” Le Corbusiera zapewniały szybko rozwijającym się społeczeństwom wygodne i higieniczne mieszkania, funkcjonalne miejsca pracy, przyjazną przestrzeń miejską. Jednak szybko okazało się, że modernizm nie jest wcale idealny. Szokiem dla społeczności architektów było wyburzenie w całości osiedla Pruitt-Igoe w St. Louis w 1972 roku. Zaledwie w dwadzieścia lat po jego wzniesieniu! Okazało się, że projekt, który świetnie wyglądał na papierze, wyliczony i skalkulowany przez najwyższej klasy fachowców, zupełnie nie sprawdził się w praktyce. Idealne osiedle zamieniło się w slumsy. 

Modernizm nie był tak funkcjonalny, jak sądzono. Ale to nie był jego jedyny problem. Okazał się też zbyt… nudny. Architektura przecież operuje też na poziomie emocji. A tych architektura modernistyczna, zwłaszcza ta realizowana w masowej skali, często nie dostarczała zbyt wiele. Pudełkowate bryły budynków, stonowane kolory, stosowanie prefabrykatów w budownictwie mieszkaniowym. To wszystko nie było zbyt ekscytujące, toteż architekci zaczęli coraz bardziej „ożywiać” swoje projekty. Stosowano farby i materiały o żywszych barwach, nie bano się sięgać po dowcip oraz pastisz. Nurt nazwano postmodernizmem i jednym z jego pionierów był Robert Venturi, który dla swojej matki zaprojektował willę będącą swoistym dowcipem z architektury oraz grą z widzem w motywy i nawiązania. Postmodernizm nie cofał się przed nawiązywaniem do klasycznych, tradycyjnych wzorców w budownictwie i urbanistyce. „Tradycyjne” miasto przeciwstawiano nowoczesnym, modernistycznym osiedlom. W kształtach i formach budynków znów zagościły klasyczne motywy i wzorce. Rozkwit postmodernizmu miał miejsce w USA i Zachodniej Europie w latach 70. i 80. XX wieku. Potem i on zaczął być postrzegany jako nudny i wtórny. Ale w Polsce ta postmodernistyczna fala była opóźniona mniej więcej o dekadę. Szczyt tej estetyki miał u nas miejsce w ostatnim dziesięcioleciu XX wieku.  

Postmodernizm na bogato

Na początku lat 90. wszystko, co wyróżniało się z szarego otoczenia odziedziczonego po poprzednich dekadach, wzbudzało wzmożone zainteresowanie. Budynki bardziej kolorowe, o bryle bardziej złożonej niż modernistyczne pudełka, od razu niosły powiew wielkiego Świata. Ale wraz z rozwijającym się szybko wolnym rynkiem zaczęły się też pojawiać obiekty, które luksus czy też prestiż miały wpisane w swoje DNA. Bogacące się poszczególne grupy społeczne chciały pracować, robić zakupy i mieszkać w gmachach odpowiadających ich aspiracjom. Pierwsze realizacje powstawały oczywiście w Warszawie. W stolicy, dotąd wypełnionej architekturą socrealistyczną oraz modernistyczną, zaczęły pojawiać się biurowce, centra handlowe i hotele wyróżniające się kolorowymi fasadami, taflami szkła refleksyjnego czy użyciem drogich granitów. Wyobraźnię warszawiaków rozpaliła m.in. pierwsza restauracja sieci McDonald’s z całkowicie przeszkloną elewacją czy wnętrza domu handlowego Panorama, z fontanną i okładzinami z kamieni sprowadzanych z Włoch, Indii czy RPA.  

Jest kilka cech typowych dla architektury tych pierwszych wysp luksusu. Były to zazwyczaj budynki duże, monumentalne. Tak jakby projektanci chcieli stworzyć wrażenie solidności i powagi tych miejsc. Kolejnym elementam charakterystycznym była skłonność do stosowania kamiennych okładzin na elewacjach, co także wzmacniało wrażenie dużej rangi. Kamienie chętnie stosowano też w epoce socrealizmu, jednak wówczas stawiano np. na kieleckie, rodzime granity w stonowanej kolorystyce. W latach 90. natomiast krajowa produkcja nie była specjalnie ceniona. Dlatego materiał sprowadzano z zagranicy zaś barwy były dość żywe. Szkło chyba najbardziej działało na wyobraźnię. I tu też pojawia się analogia do poprzednich okresów. Modernizm także lubił szkło, jednak sztuka budowlana PRL-u oraz dostępne wówczas technologie raczej utrudniały niż ułatwiały tworzenie wielkich przeszkleń. Inżynierowie realizujący takie zadanie musieli się nierzadko uciekać do rozwiązań półchałupniczych, żeby osiągać futurystyczny efekt wizualny. W latach 90. te bariery zaczęły znikać. Nad Wisłę zawitały nowe technologie oraz materiały i rodzimi projektanci chętnie z tego korzystali. Powstały zatem gmachy z wielkimi połaciami kurtynowego szkła, co naówczas robiło ogromne wrażenie. 

Potocznie uważa się, że postmodernistyczne budynki z ostatniej dekady XX wieku ignorowały otoczenie, w których je stawiano. Że architekci nie dbali o architektoniczną tradycję naszych miast. Tylko częściowo jest to prawda. Na przykład kompleks biurowy Atrium, projektu Tomasza Kazimierskiego i Andrzeja Ryby, powstał na warszawskiej Woli i rozplanowaniem w przestrzeni oraz funkcjonalnością nawiązywał do tradycyjnej warszawskiej zabudowy miejskiej (sklepy i punkty usługowe na parterze). Z kolei detale budynków, takie jak gzymsy, to korespondencja z pobliskimi socrealistycznymi kamienicami. 

Postmodernizm nasz powszedni

Jednak fantazyjna architektura lat 90. w Polsce nie sprowadzała się jedynie do luksusowych centrów handlowych i wyrafinowanych biurowców. Obiekty mniej prestiżowe także projektowano w duchu postmodernizmu. Przykładem są choćby restauracje sieci McDonald’s, które kiedyś wcale nie wyglądały jak klony jednego, wzorcowego obiektu. Wiele z nich stworzono w unikalnych formach, a projektujący je architekci (często o znanych nazwiskach) chętnie sięgali po postmodernistyczne wzorce. Oczywiście lata 90. to także ogromne przemiany na polu budownictwa mieszkaniowego. Modernistyczne bloki z prefabrykatów stały się wówczas synonimem wszystkiego, co w projektowaniu najgorsze, a termin „wielka płyta” brzmiał jak obelga. Ludzie pragnęli zmian, pragnęli żyć w otoczeniu radykalnie różnym od odziedziczonych po komunizmie blokowisk. Jednak z drugiej strony wciąż niewielu było stać na wystawne rezydencje o wyrafinowanej formie, detalach z marmuru i dużej ilości refleksyjnego szkła. Dlatego w takich realizacjach postmodernizm pokazywał się w formie innej niż tylko drogie, luksusowe realizacje. Przede wszystkim sięgano po kolor. Polskę zalała fala budynków pomalowanych na rożne odcienie czerwieni, różu czy zieleni. Potem przy remontach te żywe elewacje przemalowywano, ale wciąż można spotkać gmachy zdecydowanie wyróżniające się barwą w otoczeniu. Taki jest np. budynek mieszkalno-usługowy przy ul. Okopowej w Warszawie. Już z daleka jego żywy róż jest jakby postmodernistycznym stemplem w otoczeniu. Innym zabiegiem często stosowanym w budownictwie mieszkaniowym było sięganie do historycznych szablonów.

Teoretycy architektury rozróżniali nawet poszczególne prądy historyzującego postmodernizmu. W Warszawie takie zabiegi zyskały wyjątkowo podatny grunt do wzrostu. W stolicy zniszczonej przez wojnę wszak kultywowana jest pamięć o tradycyjnym warszawskim stylu architektonicznym stworzonym w początkach XIX wieku przez takich twórców jak Antonio Corazzi. Inną z kolei tradycję tworzą np. luksusowe, modernistyczne kamienice powstałe w latach 30. XX wieku. Postmodernizm obficie czerpał z tych i innych wzorców i do tego czerpał często w dużym natężeniu. Powstawały budynki ubogacone ogromną liczbą detali, których bryła szła w fantazyjność i skomplikowanie. Próbką takiego stylu jest narożna kamienica przy ul. Twardej 44 na warszawskiej Woli. Oglądając to niezwykłe dzieło, stajemy się trochę bezradni wobec mnogości motywów i skojarzeń. Kształt bryły i trójpodział elewacji wskazują na wzorce klasycystyczne. Z kolej dwie wieżyczki wprowadzają typ jakiegoś ducha północnego gotyku. Do tego na dolnej części fasady mamy elementy kojarzące się z architekturą bardzo nowoczesną i modernistycznymi „żyletkowcami”. Jedno nie ulega wątpliwości – nie da się przejść obok budynku obojętnie. Wzbudza emocje i jeśli się z nimi dłużej poobcuje, to wcale nie sprowadzą się one jedynie do rozbawienia śmieszną formą. To jest gra z odbiorcą w skojarzenia, przygoda dla uważnego obserwatora warszawskiej ulicy. 

Nie tylko kicz i ostentacja

O ile architektoniczny rebus kamienicy przy ul Twardej 44 był raczej skutkiem fantazji projektanta niż celowego zamysłu, to powstały też budynki, gdzie gra z motywami była myślą przewodnią ich tworzenia. Jednym z nich i jednym z najbardziej efektownych jest nowy gmach Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego. Zaprojektował go zespół pod kierownictwem Marka Budzyńskiego, architekta, który odpowiadał za wiele prestiżowych projektów z końca XX i początku XXI wieku (np. gmach Sądu Najwyższego czy niezrealizowany projekt Świątyni Opatrzności Bożej). Gra w metafory i skojarzenia jest znakiem rozpoznawczym Budzyńskiego i projektując taki budynek jak uniwersytecka biblioteka, w pełni rozwinął skrzydła. Zwiedzanie BUW-u to jest jedna wielka przygoda. Już sama kolorystyka zaskakuje. Na frontowych elewacjach zieleń sąsiaduje z różem. Natykamy się wciąż na rożne materiały, faktury, na wyeksponowane elementy konstrukcji. Mnóstwo jest motywów nawiązujących do europejskiej kultury: od cytatów na frontowej ścianie po rzeźby filozofów we wnętrzu. Kolejnym poziomem intelektualnej gry z odbiorcą jest mariaż kultury i natury. Zrealizowano go, tworząc na dachu ogród, co było w ówczesnym czasie (budynek oddano do użytku w roku 1999) wielkim novum. 

Budynek BUW-u był inwestycją ważną i prestiżową w czasie, gdy powstawał, dlatego jak to u nas zwykle bywa, projekt wzbudził wiele emocji. Nie brakowało krytyków zarzucających mu kiczowatość i przekombinowanie. Jednak z perspektywy czasu gmach się obronił i dzisiaj jest jedną ze stołecznych ikon. Łatwo się o tym przekonać, odwiedzając go w weekend i spotykając tam tłumy turystów. Arsenał postmodernistycznych środków wyrazu użyty w sposób umiejętny okazał się też arsenałem atutów. Kontrasty nie rażą, a wzbudzają zaintrygowanie. Złożona, skomplikowana bryła nie odrzuca, a zachęca, by zwiedzić wszystkie zakamarki biblioteki. Innowacje i ciekawostki wytrzymały próbę czasu i nadal wzbudzają zainteresowanie. Budynek także dzisiaj idealnie komponuje się z urbanistyką i charakterem warszawskiego Powiśla – nowoczesnego miejsca wypełnionego kulturą. Z drugiej strony to właśnie on w dużej mierze ten charakter stworzył. 

Pamiątki po niezbyt dobrych czasach

Nie da się ukryć, że postmodernizm często źle się zestarzał. To też w dużej mierze jest wina niedoborów materiałów, z którymi polska budowlanka w latach 90. ciągle się jeszcze mierzyła. Tanie tworzywa stosowane, bo były akurat dostępne, często szły w parze z wykonawczą prowizorką wynikającą z braku doświadczenia w nowoczesnym budowaniu. Taki mariaż raczej nie sprzyjał solidności, toteż już po kilkunastu latach użytkowania postmodernistyczne budynki ulegały znacznej degradacji. Ale też w drugiej połowie lat 90., kiedy pojawiły się w Polsce i materiały, i wiedza inżynieryjna, i zamożni inwestorzy w dużej liczbie, postmodernizm na świecie wypadł z łask. Było trochę tak, że zgasł on u nas, zanim na dobre mógł się rozwinąć w dojrzałą formę. Inna sprawa, że w naszym kraju, w dobie dyktatu wolnego rynku w sferze budowlanej, istnieją średnie warunki do rozwoju dojrzałych form architektonicznych. Toteż zostały nam po postmodernizmie setki obiektów lokujących się na kontinuum pomiędzy kuriozałkami z jednej strony a projektowymi eksperymentami z drugiej. Są one znakami czasów, w których powstawały. Pamiątkami po przeszłości, która tak naprawdę była dla wielu z nas bardzo trudna.

Bo lata 90. to dla wielu okres prosperity i czas, w którym mogli rozwinąć zdolności, zacząć się bogacić. I zacząć żyć w zgodzie z tym bogactwem. Ale już np. tam, gdzie ja się wychowałem, w Polsce wsi i małych miasteczek, to był też czas wielkiej ekonomicznej niepewności związanej ze skokowym wzrostem bezrobocia i zmianami, których wielu nie rozumiało. Być może dlatego nasz stosunek do postmodernizmu jest dziś tak złożony. Przypomina nam wielką przygodę początków kapitalizmu w naszym kraju oraz wielki strach, który temu towarzyszył. 

Absolwent politologii na Uniwersytecie Opolskim. Kultywuje swoje włościańskie korzenie, aczkolwiek z wyboru i zamiłowania jest Warszawiakiem. Współczesny flaner, lubi odkrywać miasto z pomocą starych map i albumów. Uprawia fotografię tradycyjną (powszechnie i niepoprawnie nazywaną analogową). Niezmiennie ubolewa nad upadkiem modernizmu w architekturze.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %