Przechadzki teatralne

Bóg mordu we mnie

Ostatnie dwa miesiące przyniosły mi bardzo dużo zawodów spowodowanych przez teatry warszawskie. Wprawdzie incydent numer jeden został przeze mnie bardzo szybko zapomniany (wiązał się z paleniem na małych scenach), ale incydent numer dwa pozostanie w mej pamięci bardzo długo i nie sądzę, aby kiedykolwiek minęło mi uczucie niesmaku po tym doświadczeniu. Poniższa recenzja jest zatem również apelem do każdego teatru, każdego aktora i każdego reżysera, aby rozważnie wybierali środki wyrazu artystycznego i odróżniali je od chamstwa.
Wiele lat temu obejrzałam po raz pierwszy Rzeź Romana Polańskiego. Obraz ten zachwyca mnie do dziś. Nie znam innego filmu doskonałego pod względem aktorskim, reżyserskim i scenograficznym, który jednocześnie zachowywałby starożytne zasady decorum i trzech jedności: akcji, czasu i miejsca. Istny majstersztyk.

Rzeź to historia dwóch małżeństw, które muszą omówić nieprzyjemną sytuację zaistniałą pomiędzy ich nastoletnimi synami. Z jednej strony pojawiły się wyzwiska, z drugiej odwet przy pomocy kija, co poskutkowało wybitymi zębami. Jako że żyjemy w czasach oświeconych i w części świata należącej do ludzi cywilizowanych, obie pary postanowiły zachować się wytwornie i spotkać się, by spokojnie porozmawiać o zdarzeniu.

Czy rzeczywiście?

Gdy opadnie sztuczność konwencji, pojawią się stres i irytacja, hamulce puszczają, a czworo bohaterów pokazuje, co mają w zanadrzu. Całość oglądam za każdym razem z rosnącym napięciem i niepokojem. O tak, emocje się udzielają…

Wcale nie zmieniłam zdania, gdy dowiedziałam się, że Rzeź ma swój francuski pierwowzór: sztukę teatralną autorstwa Yasminy Rezy. Ubolewałam jednak, że nie mogę obejrzeć tego samego widowiska w teatrze. Dlatego gdy tylko dowiedziałam się, że Bóg mordu wystawiany jest na deskach Teatru 6. piętro w Warszawie, od razu zarezerwowałam bilety (dość drogie jak na teatr kameralny).

Szłam na spektakl bardzo podekscytowana, karcąc się jednocześnie, że nie powinnam nakręcać się tak bardzo, bo być może teatralny pierwowzór i do tego jeszcze w wykonaniu polskich aktorów wcale mi się nie spodoba. Bardzo się myliłam i takie właśnie pomyłki sprawiają, że chce się żyć!

Bóg mordu w wykonaniu Anny Dereszowskiej, Jolanty Fraszyńskiej, Cezarego Pazury oraz Michała Żebrowskiego to istny majstersztyk. Muszę wręcz przyznać, że nie posądzałam o tak dobre aktorstwo ani Dereszowskiej (której maniera zawsze przyprawia mnie w komediach romantycznych o ból głowy), ani Pazury (którego znam przede wszystkim z ról, w których się wydurnia – mnie samej zawsze przychodzi to z łatwością, nie mam więc w zwyczaju podziwiać tego u innych). Wielkim zaskoczeniem była również Fraszyńska, która jako doskonała „kabarecistką” tchnęła w rolę wiele własnej inwencji, dzięki czemu stworzyła bardzo nietuzinkową i ciekawą sylwetkę kobiecą. Michał Żebrowski wprawdzie trzyma się ustalonego już w rolach filmowych emploi, ale mimo wszystko jest na co popatrzeć.

Pozostaje jednak jeden szkopuł. Całą drogę do teatru zastanawiałam się, jak rozwiążą najobrzydliwszy moment w całej akcji: wymiotowanie bohaterki granej przez Annę Dereszowską. Obawiałam się, że scena zamiast symboliczna będzie bardzo naturalistyczna, na co mój żołądek może kiepsko zareagować… Niestety nie myliłam się i to właśnie zmotywowało mnie, aby napisać ten tekst. Po oddaniu pierwszej salwy na stolik stanowiący część scenografii Anna Dereszowska podchodzi do krawędzi sceny, odwraca się twarzą do publiczności i oddaje drugą salwę prosto na pierwsze trzy rzędy.

Gdy to zobaczyłam, osłupiałam. Na szczęście siedziałam w rzędzie piątym, dzięki czemu oszczędzono mi tego przykrego doświadczenia, widziałam jednak oburzenie i zaskoczenie na twarzach kilku osób, między innymi dwóch starszych pań, które natychmiast zaczęły wycierać się z płynu, który wydobył się z ust aktorki. Dobrze się stało, że siedziałam dalej, ponieważ nie należę do osób spokojnych i z pewnością podniosłabym zaraz veto w akcie protestu przeciwko takiemu traktowaniu widza, gdybym należała do osób poszkodowanych. Oburzona jestem do dziś, mimo że minęło już kilka tygodni.

Czy jesteśmy już tak bardzo znudzeni, że sprowadzanie widza do poziomu podłogi stanie się nowym środkiem wyrazu w teatrze? Słyszałam o scenach alternatywnych, gdzie dzieją się różne rzeczy, ale Teatr 6. piętro, który sam siebie nazywa konserwatywną sceną przywracającą blask tradycyjnemu aktorstwu, do nich nie należy. Jeżeli natomiast właściciel placówki takie ekscesy uważa za niezbędne dla sztuki, ma obowiązek uprzedzić widzów, że jedna z aktorek będzie wyrażać swoją postać poprzez rzyganie na publiczność… Pogratulować kreatywności i braku wyobraźni jednocześnie.

Apeluję zatem do twórców, aby przestali szukać kontrowersji w bezpośrednim obrażaniu widza, naruszaniu jego przestrzeni osobistej czy też próbach zszokowania w sposób podobny do tego, jaki miał miejsce na Bogu Mordu w Teatrze 6. piętro. Bo mimo że spektakl jako całość był rewelacyjny, to jednak ten jeden incydent, tak mocny, zaważył na moim odbiorze sztuki. Bóg mordu miał być widoczny na scenie. Czy trzeba go wzbudzać w publiczności? Nie pozostaje powiedzieć nic więcej tylko – WSTYD!

Filologia klasyczna i ćwierćwiecze – na koncie. Podróże i własne książki – w planach. Kanał literacki, kino oraz dobre jedzenie – na co dzień.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %