Co nam robi nowoczesna architektura
Wizyta na warszawskiej Woli za każdym razem jest dla mnie wielką frajdą. Te błyszczące wieżowce, te wielkie i odrealnione przestrzenie pomiędzy nimi. A z drugiej strony te stare, coraz bardziej podupadające kamienice, pustostany, miejsca do wyburzenia i po wyburzeniach. Czuję się jak nastolatek, który naczytał się antyutopii science-fiction i zobaczył na żywo jedną z nich. Problem pojawia się jednak, gdy uświadamiam sobie, że tysiące ludzi muszą tu wszak mieszkać i funkcjonować. Miasto, jakby się nie zachwycać jego lokalną egzotyką, służy przede wszystkim do mieszkania. A z perspektywy życia w mieście Wola staje się miejscem co najmniej skomplikowanym i niejednoznacznym.
Chcieliśmy drugą Japonię, to ją mamy
Lech Wałęsa jeszcze w latach 80. obiecywał, że będziemy kiedyś mieli w Polsce drugą Japonię. W tej dekadzie i na początku lat 90. Kraj Kwitnącej Wiśni zawładnął wyobraźnią milionów mieszkańców kraju nad Wisłą. Japonia stała się u nas symbolem wyrafinowanych technologii i gospodarczego sukcesu. Zresztą nie tylko u nas. Wiliam Gibson, twórca podgatunku SF nazwanego cyberpunkiem, w swojej kanonicznej powieści Neuromancer z 1984 r. stworzył wizję przyszłości, w której cichy puls świata bije głównie w japońskich metropoliach ze szkła i betonu. W Polsce książka ta ukazała się na początku lat 90., tuż po transformacji, kiedy to non stop słyszeliśmy w telewizji, jakie cuda przyniesie nam nowoczesność i wolny rynek. Tymczasem rzeczywistość za oknem tworzyły degradujące się blokowiska i bankrutujące fabryki.
Cuda nowoczesności w końcu pojawiły się i u nas. Myślę sobie, że gdybym w wieku 15 lat trafił na jakiś tunel czasoprzestrzenny i przeniósł się do współczesnej Warszawy, to byłbym przeszczęśliwy, spacerując wśród tych wszystkich wieżowców i mogąc używać takiego urządzenia jak smartfon. Zresztą i dzisiaj łapię się na wrażeniu, że atrybuty zaawansowanej techniki, choć używane od lat, wciąż robią na mnie ogromne wrażenie. To jest w gruncie rzeczy niebywałe uczucie, kiedy w dorosłym życiu rzeczywistość dookoła zaczyna przypominać wizje z powieści i filmów poznawanych za młodu. Jeśli jednak pozwolimy sobie ochłonąć z fascynacji gadżetami, dochodzimy do wniosku, że cała nowoczesność okazała się zdradliwa. I będąc w takim miejscu jak warszawska Wola, mamy wrażenie, że perfidnie nas oszukała. Zamiast życia w dobrym, przyjaznym i wygodnym otoczeniu dała nam alienację oraz niezrozumienie potrzeb związanych z funkcjonowaniem w mieście.
Totemy biznesu i handlu
Wieżowce są tym, co w sposób najbardziej widowiskowy pokazuje gwałtowne przemiany na Woli. To tarany nowoczesności, która przejmuje miasto na zasadzie inwazji. Zagarnia przestrzeń i nie bierze jeńców. Jednym z pierwszych był biurowiec Warsaw Trade Tower zbudowany przez koncern Daewoo pod koniec lat 90. przy zbiegu ulic Chłodnej i Towarowej. Był forpocztą wielkiego, globalnego kapitału, który rozsiadł się w miejscu nabrzmiałym od historycznych symboli przypominających o tragicznej przeszłości Warszawy. Dość powiedzieć, że kilkadziesiąt metrów od obecnej lokalizacji wieżowca w czasie okupacji stała słynna kładka łącząca tzw. „małe” i „duże” getto.
Jednak przez lata wysokościowa ekspansja na Woli postępowała niemrawo, ograniczając się do pojedynczych inwestycji głównie wzdłuż ulicy Grzybowskiej czyli blisko Śródmieścia. Wszytko zmieniło się, kiedy powstała druga linia metra, a jedną z większych stacji ulokowano przy rondzie Daszyńskiego. Okolica idealna do biurowych inwestycji, składała się głównie z terenów poprzemysłowych, które łatwo odkupić. Szybko zaczęły tam wyrastać wieżowce. Najpierw efektowny Warsaw Spire, a po nim kolejne. Obecnie rondo Daszyńskiego otacza już wianuszek sześciu wież o wysokości ponad 100 metrów każda. A to dopiero początek. Miejscowe plany zagospodarowania przestrzennego pozwalają na budowę w dzielnicy aż 34 budynków o wysokości od 120 do 180 metrów.
Spacer po okolicy ronda Daszyńskiego daje przedsmak wrażeń, jakie być może w przyszłości będzie generowała cała dzielnica. Wieżowce oddziałują na wyobraźnię przede wszystkim skalą. Przebywając pośród nich, ma się w polu widzenia głównie szkło, stal i beton. Jest to oczywiście kwestia zaprojektowania przestrzeni wokół biurowców. Polski standard w tej materii to jest kilka ławek, jakaś rachityczna zieleń, czasem oczko wodne. Na Woli jest pod tym względem nawet lepiej, bo inwestor kompleksu Warsaw Spire stworzył pełnowymiarowy plac publiczny z fontanną i miejscem na plenerowe wystawy (plac Europejski). Ale takie zabiegi w gruncie rzeczy niewiele dają wobec porażającej skali wysokościowców. Drugie wrażenie to pustka, co się zresztą wiąże z wcześniej wspomnianą skalą. Po prostu budynki są tak ogromne i położone na tyle blisko siebie, że normalne, ludzkie życie, które się toczy w nich i wokół nich, wygląda trochę jak krzątanina mrówek.
Pytanie, czy tak musi być? Wszak nowoczesna architektura i wieżowce nie są złe same w sobie. Przeciwnie, wiele z nich stało się landmarkami, symbolami miasta – jak np. The Shard w Londynie. Ba, nawet w Warszawie nie brakuje dobrej i ambitnej architektury w wydaniu wysokościowym. Biurowiec Rondo 1 chwalony jest za ciekawą bryłę i niebanalne rozwiązania konstrukcyjne. Słynna Złota 44 zaprojektowana przez Daniela Libeskinda, choć wciąż wzbudza emocje, stała się jednym z emblematów Warszawy. Budynki przy rondzie Daszyńskiego jednak mają niewiele takich właściwości, przez które można by im poświęcić więcej uwagi. Sprawiają wrażenie architektonicznego zlepka cech uznanych za światowe i nowoczesne, z których szybko i bez zbędnych ceregieli stworzono wielkie budynki. Stanowi to zresztą specyficzny kontrast do ich ogromu oraz ogromnych środków, jakie włożono w te inwestycje. Zbudowano wieżowce za miliardy trochę tak, jak buduje się kioski, garaże czy altany działkowe.
Gdzie ta historia?
W narracji o Woli co i rusz przewija się fraza o przemysłowej przeszłości tej dzielnicy. Choć jeszcze na początku XIX wieku dominującym elementem tutejszego krajobrazu były wiatraki i uprawne pola, to już w połowie tego stulecia przemysł faktycznie zagościł tu na dobre. Impulsem stała się budowa Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, której pierwszy odcinek oddano do użytku w roku 1845. Z jednej strony, tereny ówczesnej wsi Wola idealnie nadawały się do stworzenia komunikacyjnej infrastruktury: bocznic, magazynów, warsztatów naprawczych. Z drugiej, linia kolejowa zapewniła dopływ surowców i zaopatrzenia dla fabryk. Zniesienie pańszczyzny w zaborze rosyjskim w 1861 roku zapewniło zaś dopływ do tychże fabryk pracowników. To wtedy rozwinęła się Fabryka Norblina oraz powstał Browar Haberbusch i Schiele, o których wspomnę jeszcze w dalszej części tekstu.
Po odzyskaniu niepodległości przemysł nadal umacniał się na Woli. Zbudowano wówczas m.in. fabrykę lamp koncernu Philips oraz fabrykę Maszyn Gerlach i Pulst przy ulicy Kasprzaka. II wojna światowa przeorała jednak Wolę: na ogromnej połaci dzielnicy Niemcy stworzyli getto, które następnie w roku 1943 zrównano niemalże z ziemią. Ale fabryczna infrastruktura w dużej mierze przetrwała. Oczywiście upaństwowiono zakłady i stworzono wiele nowych, jak np. rozległy kompleks drukarni czyli Dom Słowa Polskiego.
Czego nie ruszyła wojna, ruszyły ustrojowe przemiany oraz niewidzialna ręka wolnego rynku. Większość fabryk zamknięto w latach 90., jednak wkrótce potem okazało się, że „industrialność” może być sexy. Zamożni przedstawiciele miejskiej klasy średniej chętnie zamieszkiwali w loftach oraz bawili w halach i magazynach zaadaptowanych na knajpy. Wielki deweloperski kapitał nie mógł nie dostrzec możliwości oferowanych w tej materii przez Wolę. W efekcie powstały dwie duże inwestycje: Browary Warszawskie oraz Fabryka Norblina. Norblin to kompleks handlowo-biurowo-rozrywkowy. Na terenie Browarów zbudowano do tego jeszcze apartamentowce.
Na papierze wszystko tam się zgadza. Stworzenie projektów powierzono renomowanym pracowniom architektonicznym: PRC Architekci w przypadku Norblina, zaś Browary projektowało słynne i bardzo zasłużone biuro JEMS Architekci. Same projekty są chwalone, a i do ich realizacji trudno mieć jakiekolwiek zastrzeżenia. Wszytko jest na tip-top, najwyższej jakości, lśni i błyszczy. No i może właśnie w tym jest problem. Obcując z tą architekturą, miałem wrażenie znalezienia się w kompletnym świecie, ale świat ten funkcjonuje na zasadzie atrapy. Nie chodzi tu o brak jakości, chodzi właśnie o przesadną jakość. Przestrzeń cyzelowana jest co do milimetra, a zachowane elementy wyposażenia fabryk, doskonale zapatynowane, nawet nie próbują być niczym innym niż efektowną dekoracją.
Jako centra handlowo-usługowe Norblin i Browary są nową jakością w Warszawie. Nie da się ich porównać z topornymi galeriami handlowymi, których korzenie tkwią mocno w przaśnym kapitalizmie lat 90. To architektura innej próby i gdyby coś o takiej jakości zrealizowano po prostu od podstaw, nie byłoby się do czego przyczepić. Ale w przypadku tej realizacji każdy możliwy folder reklamowy i prasowa notka powoływały się na przemysłowe dziedzictwo Woli. A tymczasem tego dziedzictwa w sensie materialnym jest tam tak naprawdę niewiele. Większość obiektów na obu działkach to nowe budynki. Jest to widoczne zwłaszcza w przypadku Fabryki Norblina, gdzie ponad zrewitalizowanymi budynkami wznosi się gigantyczna konstrukcja ze szkła i stali, mieszcząca biura i lokale handlowe. W efekcie odczuwamy zawód. Chcemy dotknąć czegoś prawdziwego, chcemy poobcować ze starą Wolą, spotykamy natomiast perfekcyjnie wykonaną instalację „na temat”.
Wolski archipelag
„Przemysłowość” dzielnicy w ciągu dziesiątek lat w specyficzny sposób kształtowała jej tkankę miejską. Nie budowano tu wielu okazałych kamienic, powstawały głównie skromne, robotnicze czynszówki. Nie licząc dużych zakładów, kwartały mieszkalnej zabudowy poprzetykane były mniejszymi fabryczkami, warsztatami i magazynami. PRL wzbogacił ten miks o szereg dalszych elementów. Powstały m.in. bloki mieszkalne oraz bardzo specyficzne, modernistyczne biurowce. Wola stała się mozaiką, w której na niewielkim terenie można doświadczyć wielu różnych stanów miasta. Była, i mimo wszystko nadal ciągle jest, niezwykłym estetycznym miszmaszem, gdzie stara ceglana ściana sąsiaduje z wielką płytą bloku. Gdzie proste, pudełkowate budynki użytkowe sąsiadują bezpośrednio z przedwojennymi kamienicami w których tli się jeszcze stare życie dzielnicy w postaci warsztatów rzemieślniczych i sklepów z galanterią odlewniczą. Znajdziemy też na Woli wiele przykładów niezwykłego postmodernizmu z końca lat 80. i początku lat 90. XX wieku.
Ten lokalny, nieco zapomniany mikrokosmos w ciągu ostatniej dekady dosłownie napakowano symbolami wielkiego, współczesnego miasta. Powstały drapacze chmur i nowoczesne osiedle. Zrealizowano kosztowne rewitalizacje i dzielnicę przecięła linia metra. Jednak w efekcie tych niezwykle drogich działań powstała przestrzeń często w swojej istocie antymiejska. Tkanka Woli, która narosła w tym czasie, pozbawiona jest ciągłości i harmonii. Poruszając się po tej dzielnicy, ma się wrażenie wędrówki już nie po mozaice, ale po archipelagu. Są wyspy, w których się pracuje, w których się mieszka i służące do spędzania czasu wolnego. Przestrzeń pomiędzy nimi to często całe połacie starej zabudowy, coraz słabiej tętniącej życiem.
Sypialnie i luksusy
Młodszym mieszkańcom taka „archipelagowatość” dzielnicy pewnie niezbyt przeszkadza – są mobilni, mogą pracować i bawić się w dowolnym miejscu w mieście, traktując okolicę, w której mieszkają, jedynie jako sypialnię. Ale Wola pod względem demograficznym to jedna ze „starszych” dzielnic; odsetek osób w wieku poprodukcyjnym sięga tu 25 proc. (źródło: tablice Urzędu Statystycznego w Warszawie). Wyobraźmy sobie zatem, jak się tu czują osoby w jesieni życia, którym otoczenie zmieniło się w ciągu kilku lat w sposób być może dla nich szokujący. Czy znajdują w tej wyspowej Woli coś dla siebie? Czy dobrze czują się np. w wymuskanych przestrzeniach Norblina lub Browarów, gdzie wpompowane miliony złotych promieniują dobrze wyczuwaną aurą zamożności? Czy znajdują odpoczynek na stworzonym przez dewelopera Placu Europejskim, gdzie jest mało zieleni, są za to gigantyczne płaszczyzny szklanych, kurtynowych ścian? Odpowiedź brzmi zapewne „nie”, ponieważ przy projektowaniu tych rozległych przestrzeni nikt o wolskich seniorach po prostu nie myślał. I to jest w gruncie rzeczy naprawdę bardzo smutne.