Lorem ipsum

Niepodległościan

Wiecie, co mi się śniło? Że marszałek Piłsudski uczył mnie matmy! Wezwał mnie do biurka i powiedział, że w dzienniczku stoją dwie gołe lufy i trója z minusem, więc mam przejebane jak bolszewik na przedpolu Warszawy. Ale da mi się zrehabilitować. Muszę tylko z własnych wspomnień o 11 listopada skleić niepodległościan i obliczyć jego objętość. No więc to zrobiłem.

Podstawa: długość trasy biegu x dzieciństwo

Gdy byłem jeszcze malcem rozpiętym między sześć lat podstawówki, na każde święto 11 listopada (albo dzień wcześniej lub później, biorąc pod uwagę, że to w końcu wolne było), prócz rzecz jasna akademii i części artystycznej pod znakiem białej koszuli i dziecięcego dyszkantu, organizowano bieg niepodległości. Trasa co roku była ta sama: od ronda ze świętym Janem (który nie był świętym Janem, tylko Jezusem frasobliwym) do bram Zespołu Placówek Oświatowych. Dzieciaczki w różnym wieku, uprzednio podzielone podług roczników i możliwości, turlały się przez jakieś 400 metrów, by na mecie nadziać karteczkę ze swoim imieniem i nazwiskiem na gwóźdź wystający ze specjalnej sportowoniepodległościowej deski przygotowanej na tę właśnie okoliczność.

Nie pamiętam już, czy moje starty wynikały z jakiegoś naiwnego zapału, czy też na listę startową byłem wpisywany w ramach nie do końca przemyślanego odrabiania WF-u. W każdym razie, nazwisko nabijałem na gwóźdź jako jeden z ostatnich. Wyprzedzali mnie nie tylko klasowi harpagani i chłopcy wzrastający w l’esprit du sport, ale też całkiem spory peleton zwyczajnych przeciętniaków. Miałem szansę wyprzedzić tylko tych, którzy przyjmowali podobny do mojego zestaw leków wziewnych.

Cały ten wysiłek wspominam raczej nieprzyjemnie. A że wypluwaniu płuc towarzyszyła patriotyczna narracja, to do teraz na myśl o Narodowym Święcie Niepodległości mam ochotę prosić o zwolnienie lekarskie.


Boki: tanisentymentalizm + idea narodowa / czerwone race

Wiele lat później (albo zaledwie kilka lat temu, jeśli liczyć od drugiej strony) mój serdeczny przyjaciel, z którym niegdyś dzieliłem najwartościowsze idee okresu studenckiego, przyjechał z Krakowa do Warszawy specjalnie po to, by na własne oczy zobaczyć, jak tu wygląda ów niesławny marsz niepodległości. Przyjaciel – sprawny pisarz – chciał doświadczenia wypadu przekuć na reportaż w stylu gonzo, który obnażałby brunatną dzikość środowisk maszerujących. Ja miałem pełnić rolę Wergiliusza, który przeprowadzi spod tęczy na Placu Zbawiciela (obaj, chorzy na sensację, mieliśmy nadzieję, że jednak ją podpalą), przez most Poniatowskiego wraz z krzyczącym pochodem, aż do w miarę bezpiecznych okolic ulicy Francuskiej.

Czy w reportażu udało się zawrzeć wszystkie wrażenia, które miały być w nim zawarte? Trudno mi to ocenić. Dla mnie w każdym razie sam marsz nijak się miał do alko-narko-romantyzmu przebijającego z historii Huntera S. Thompsona. Byliśmy tak bardzo „nie ich”, że strach było unieść głowę. Zobaczyliby w naszych oczach, że jesteśmy na tak w większości kwestii, w których oni są na nie. Szedłem i miałem wrażenie, jakbym szedł po ostrzu wielgachnej na całą długość Poniatoszczaka żyletki. Mijały mnie przyśpiewki o młotach, hołotach, liściach, komunistach i tak dalej…


Objętość: π x oko

A teraz, czyli w historii najnowszej mojego żywota, 11 listopada zaczyna mi się mniej więcej 20 października, kiedy w internecie pojawiają się pierwsze frazy dotyczące święta. Choć właściwie nie frazy się pojawiają, ale nadzieja, że się pojawią, i że moje njusy będą się mogły wypozycjonować w wyszukiwarce. I jeszcze jedno „właściwie” muszę dodać. Właściwie to nie chodzi nawet o nadzieję na pozycjonowanie się treści, ile o nadzieję na to, że wypełnię takim tematem dzienny przydział tekstów do nadmuchania i puszczenia w sieć.

Jednak jedenastolistopadowe tematy lubię, bo spełniają bardzo przeze mnie ceniony warunek nijakości względem etyki dziennikarskiej. Są wykastrowane z ryzyka, że kogoś nimi urażę. Ot, informacyjne chechło i nic więcej. „Warszawa 11 listopada – program”, „Bieg niepodległości 11 listopada – zapisy”, „Narodowe Święto Niepodległości – obchody w Warszawie” i tak dalej, i tak dalej.

Wszystko to wleci w googlowski młyn i stworzy siatkę nawigacyjną dla emocji patriotycznych, patryjotycznych, antypatriotycznych, patriotycznych z zastrzeżeniami, patriotycznych po bożemu, patriotycznych po mojemu i patriotycznych po waszemu.

Biorąc pod uwagę całą sraczkę i chaos w przeddzień święta, mogę rzucać znad klawiatury szlagierowy tekst wyrobnika SEO: „to się kliknie”.

Spr.

Palce poklejone klejem w sztyfcie marki Amos Glue Stick, kartka A5 śmierdząca długopisowym atramentem od wijących się bazgrołów i skreśleń. Oddaję pracę do sprawdzenia.

Marszałek chwilę patrzy na to spod krzaczastych brwi. Nagle pyta, czy na lekcjach u Dmowskiego też tak robię na odwal? Zaraz dodaje, że z takim czymś to ja se mogę kury szczać prowadzać. Spuszczam wzrok i mówię, że ma Marszałek rację. A on wtedy na to… no wiecie, ten tekst z racją i dupą. I wpisuje litościwą czwórę.

Idę do drzwi, a po drodze spoglądam na parapet. Między paprotkami a słoikiem ze sznurkiem, na którym krystalizuje się sól, poustawiano niepodległościany innych uczniów. Wszystkie zupełnie różne od mojego. Niektóre starannie wykonane, niektóre poklecone byle jak. Ktoś złożył z hymnu, godności i wyważenia, ktoś inny z jakichś stęchłych wajdelotów, a ktoś jeszcze z porównań do zagranicy. Patrząc na ten charakterystyczny dla Polaków eklektyzm, dochodziłem do wniosku, że ten niepodległościan to jednak dobra figura. Taka na miarę naszych czasów i możliwości. Dobra na cokół i na sam pomnik. Najważniejsze zaś, że przestrzeń między ścianami można wypakować wszystkim, co się przez kolejne 100 lat uda i nie uda.


A potem się obudziłem.

(Ur. 1991) Poeta, prozaik, felietonista. Wzrost - 176 cm. Szczupły. Oczy koloru szarozielonego. Bez nałogów i obciążeń finansowych. Jego ulubiona liczba to 100000000. W przyszłości chce zostać samolotem.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %