Zwoje rozwoju

Niewolnicy kalendarza

Wymiary mojej torebki: 36 × 42 × 16 cm (pomieści niemal wszystko, na przykład piórnik z długopisami piszącymi w różnych kolorach, ołówkami i obowiązkowo zakreślaczem). Zmierzyłam ją przed chwilą podręczną miarką, którą noszę w wewnętrznej kieszonce (bo nigdy nie wiadomo, kiedy się przyda). W torebce – kalendarz (20 × 26 cm) z planem tygodniowym. Każdy dzień to obszar (6 × 18 cm) podzielony na godziny; spotkania i zadania zapisuję w prostokącikach, abym już na pierwszy rzut oka wiedziała, od kiedy do kiedy jestem zajęta. Puste pola? Bywają, czasem świadomie je pozostawiam, choć nie bez wyrzutów sumienia.
Myślę, że jestem zadowolona z mojego przenośnego biura. Czasem jednak dopada mnie dziwne uczucie i słyszę w głowie głos: „A może by tak wyrzucić ten kalendarz do kosza i po prostu żyć na bieżąco? Wyciszyć telefon, otworzyć gazetę i stwierdzić: aaa, olać to. YOLO!”.

Kiedy słyszę te dziwne podszepty, z jednej strony mam wielką ochotę ich posłuchać, ale z drugiej strony rozum wciąż próbuje mi podpowiedzieć, że to niezbyt mądre, no bo przecież zarządzanie czasem, bo multitasking, bo no pain, no gain, per aspera ad astra i tak dalej. Pewnie moglibyście, czytelnicy, dorzucić kilka swoich głosów rozsądku do tej listy. I wiecie co? Myślę, że one są dobre i potrzebne. Inna sprawa jednak, kiedy obowiązkowość i tak zwana solidność daje nam stabilne fundamenty życiowe, a kiedy karmi nas złudnym przeświadczeniem, że człowiek został stworzony wyłącznie po to, aby pracować, nigdy się nie mylić i pozostawać zawsze gotowym. Zdaje się, że praca nie sprawia nam aż tak wiele trudności. O wiele trudniej jest odpoczywać, ale nie: przepuszczać czas przez palce, tylko naprawdę się regenerować. A jeszcze trudniej – złapać dobre proporcje. Co nam zatem w tym przeszkadza?

Korzeni należy upatrywać we współczesnej kulturze, idealizującej zarówno psychikę, jak i wygląd fizyczny człowieka. Funkcjonujemy w świecie, w którym przedrostek „naj-” święci niesamowite triumfy, a pomagają mu w tym nowoczesne technologie, nowinki naukowe i kuszące wytwory konsumpcjonizmu. Przy odrobinie chęci możemy być najszczuplejsi, najmłodsi, najmodniejsi, najbardziej mobilni, najzdrowsi, najmądrzejsi (?) i najszczęśliwsi (???). Facebook, Instagram i różne dziwne aplikacje, których nazw nawet nie znam (ale wiem, że istnieją, bo wszędzie dookoła widzę ludzi, którzy telefon traktują jak przedłużenie ręki, a aparat – jak lusterko), dają ogromną szansę autokreacji, ale i wzmacniają frustrację – w tych krainach wiecznej szczęśliwości to my zaczynamy być tymi gorszymi, słabszymi, brzydszymi, mniej zdolnymi. Trudno się żyje z takim obciążeniem, dlatego niemiłosiernie dokręcamy śrubę, kierujemy się maksymą „szybciej, wyżej, dalej”. Ten wzorzec z kolei niezwłocznie wdrażamy do sfery zawodowej, ponieważ często otrzymujemy dodatkową motywację w postaci pieniędzy, pozycji i uznania. Myślimy, że w życiu chodzi nam o sukces zawodowy. A co z satysfakcją, szczęściem i spełnieniem? I co to właściwie jest sukces?

W przedsionku piekła niewłaściwych proporcji znajduje się także sen, a raczej – jego niedostateczna ilość. Z własnego doświadczenia wiem, że często czas przeznaczony na regenerację organizmu traktujemy jako swego rodzaju rezerwę, z której można sobie dobrać brakujące minuty w momencie obłożenia pracą. Co ciekawe, przekłada się to bezpośrednio na nasz potencjał intelektualny. Jak dowodzą badacze z uniwersytetu King’s College, zarwana noc to dla naszego mózgu koszt średnio 4 punktów IQ. Do tego dokłada się również osłabienie metabolizmu, więc nie dość, że od braku snu głupiejemy, to jeszcze obniżamy swoją odporność i być może… tyjemy.

Niedobór snu to zresztą niejedyna nasza bolączka, ponieważ z innymi postaciami odpoczynku również mamy kłopoty: wybieramy formy zbyt powiązane z pracą (od komputera „odpoczywamy” przy komputerze), niesprawiające nam przyjemności, mało atrakcyjne, mało kreatywne, co z kolei blokuje nam swobodny przepływ myśli. Ostatnio sama doszłam do wniosku, że mylę lenistwo z odpoczynkiem, przy czym wiele przestrzeni zostawiam na to pierwsze, a na drugie zwyczajnie nie mam już czasu. A ponieważ lenistwo jest wartościowane raczej negatywnie, o czym świadczy też moje ukochane zwierciadło, czyli nasz język (leń śmierdzący, leniwy jako ‘niechętnie pracujący, unikający wszelkiego wysiłku’ według słownika PWN), mam do siebie żal, że je podtrzymuję, a potem wracam do pracy – niezadowolona z siebie, ale i niezregenerowana, niekreatywna, zniechęcona. I dobieram brakujące minuty ze snu, bo przecież „wyśpimy się po śmierci”.

Warto wspomnieć o jeszcze jednej rzeczy, którą może należałoby odrzucić z głośnym okrzykiem „YOLO!”. Mam na myśli wielozadaniowość, znaną obecnie lepiej jako multitasking (magia zapożyczeń z języka angielskiego wciąż działa). Do niedawna pracodawcy uznawali ją za jedną z najbardziej pożądanych umiejętności pracowników, którzy dzięki niej mieli o wiele elastyczniej podchodzić do zakresu obowiązków, łączyć zadania w grupy, a przede wszystkim – pracować szybciej i sprawniej. W tej chwili jednak kultura wielozadaniowości odchodzi w zapomnienie. Przywoływane już przeze mnie badania naukowców z uniwersytetu King’s College pokazują, że również wykonywanie wielu czynności naraz odbija się negatywnie na ilorazie inteligencji – ubytki mogą sięgać nawet do 10 punktów IQ w czasie zajmowania się kilkoma sferami jednocześnie. Zmienia się zatem podejście do produktywności: ważniejszy od czynnika ilościowego staje się wyznacznik jakościowy. Jeśli zatem pracujemy, pracujmy z pełnym skupieniem, wykorzystując cały przeznaczony na to czas. A potem zróbmy dokładnie to samo, odpoczywając – usuńmy z pola widzenia wszystko, co choć na chwilę kazałoby nam przestawić się na tryb pracy.

Nie wyrzucę kalendarza chyba nigdy, potrzebuję go. Nie uważam, że sprawy rozwiążą się same. Myślę jednak, że czasem małe, niepozorne YOLO może nam pozwolić przejść nie do stanu szaleństwa, lecz do stanu równowagi. Dajmy mu szansę naprawić wypaczone podejście do świata, w którym praca jest najwyższą wartością, a człowiek ma niewyczerpane możliwości, o które nie musi dbać, bo same się odnawiają. I wrzućmy do torebki jakąś dobrą, mądrą książkę dla relaksu.

A może niekoniecznie dobrą i mądrą. Lepiej fajną. Miłą. Przyjemną. To żaden grzech.

Absolwentka filologii polskiej i kulturoznawstwa na Uniwersytecie Warszawskim, zastępczyni redaktor naczelnej portalu, zajmuje się także redakcją i korektą portalowych artykułów. Miała być lekarzem, ale została językoznawcą i uważa, że lepiej nie mogła wybrać. Obserwuje rzeczywistość z wrodzoną dociekliwością w myśl zasady, że ciekawość to pierwszy stopień nie do piekła, lecz do wiedzy. Wiecznie wierzy – w świat, w ludzi, w uczucia, w język, w Słowo.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %