Truchła literackie
Dzisiejszy odcinek cyklu poświęcimy zatem dziełom, które w mojej niezwykle skromnej opinii (sarkazm alert!) są dla czytelnika dokładnie tym, czym odgrzewane kotlety dla smakosza – istnieje spore ryzyko zatrucia przy niemalże równym prawdopodobieństwie poczucia nowego smaku i głębszego docenienia tego już znanego.
Naszymi kotletami z pierwszego pichcenia będą książki autorstwa dwóch niezwykle lubianych przeze mnie pisarek – jak widzicie, dopuszczam się tu rażącego subiektywizmu i feminizacji. Kotletami zaś odgrzewanymi są – niespodzianka – ich kontynuacje: lepsze, gorsze i takie, które nie powinny ujrzeć światła dziennego. Zainteresowani? No to biegiem, bo szkoda czasu! Zaczniemy od pozytywów, których oczywiście będzie znacznie mniej, bo narzekanie jest zabawniejsze.
W dniu, w którym po raz pierwszy sięgnęłam po Anię z Zielonego Wzgórza, zmienił się cały mój świat. Oto miałam przed sobą niepasującą do swoich czasów ani do ówczesnej społeczności dziewczynkę, która nadal irytuje ogromną część czytelników pozorną infantylnością i rozgadaniem. Ja pokochałam ją od pierwszych stron. Zobaczyłam w niej samą siebie i widzę do dziś. Tym bardziej boli mnie każda kolejna adaptacja i próba wyciśnięcia pierwowzoru do ostatniej kropelki. W przypadku jednak Ani Shirley to, co sprawia ból sięgający trzewi, to ekranizacje. Do roku 2017 nie powstała ani jedna adaptacja, która miałaby coś wspólnego z powieścią. Po latach zaś, kiedy jako widzowie dostaliśmy tak wiele różnych opcji z najnowszą propozycją Netflixa na czele, która odziera ten świat z jego naiwności, ale przy tym i klimatu, w dalszym ciągu za najlepszy film oparty na świecie stworzonym przez Lucy Maud Montgomery uważam ten z Megan Follows w roli głównej bohaterki. I chociaż nie jest wierny oryginałowi pod każdym względem już w pierwszej części, a dwie kolejne są czystą fantazją reżysera, to przynajmniej zachowuje nastrój powieści i ukazuje nam Anię taką, jaką znamy. Wszystkie pozostałe ekranizacje to dla mnie nieporozumienie.
Kanada powołała swego czasu coś na kształt urzędu licencyjnego, który zajmuje się ochroną wyłącznie skarbu narodowego, jakim jest Ania. Kiedy jednak w 1993 roku wygasły prawa autorskie do książki, fani zostali zasypani różnymi dziwnymi adaptacjami tej historii. Nie zmienia to faktu, że przez siedemdziesiąt pięć lat od śmierci Montgomery powstała zaś zaledwie jedna książka o Ani Shirley, i to na specjalne zamówienie. Stało się to za sprawą Budge Wilson w roku 2008. Książka ukazała się z okazji stulecia pierwszego wydania Ani z Zielonego Wzgórza i stanowi swoisty prequel serii. Autorka nie ma ambicji, by pokazać Anię w nieznany nikomu sposób ani chęci do zmiany całej historii. Mimo kilku wątków, o których od samej bohaterki nie usłyszeliśmy nigdy w całej ośmioczęściowej serii, fabuła opiera się na wydarzeniach, które nie wyłamują się ze schematu i stanowią przyjemne dla miłośników Anny Shirley uzupełnienie jej historii. Co sprawiło, że nikt inny nie podjął się napisania kolejnych wariacji na temat tej cudownej historii? Tego prawdopodobnie nie dojdziemy. Wiemy natomiast, że Droga do Zielonego Wzgórza nie tylko nie razi swoją treścią i nastrojem, w który umiejętnie wprowadza czytelnika, ale też potrafi zachwycić i przypomnieć osobom kochającym Anię w dzieciństwie o powodach, dla których ją uwielbiały.
Droga do Zielonego Wzgórza przedstawia nam Anię taką, jaką była – skrzywdzoną przez los i niezwykle wrażliwą, ale jednocześnie nigdy nie wyzbywającą się nadziei i kochającą świat. Przygody, w które wikła ją w swojej powieści Budge Wilson, przywodzą nam wielokrotnie na myśl jej talent do pakowania się w kłopoty, tak dobrze znany z serii autorstwa Montgomery. Jednocześnie możemy poznać Anię lepiej, a raczej wyobrazić sobie, jaka mogła być, zanim jej życie wróciło na dawno upragnione, szczęśliwe tory.
Czy książka Budge Wilson jest idealna? Wręcz przeciwnie. Widać jednak, że za autorką nie stała chęć zarobienia łatwych pieniędzy, a Annę Shirley rozumie w lot. Lektura tej książki to jak intymna rozmowa z przyjaciółką, która kocha ją tak samo jak my.
Troszkę się poroztkliwialiśmy, troszkę za miło się zrobiło. Wróćmy zatem do rzeczywistości. Gdybym chciała pójść na łatwiznę, powiedziałabym, że kontynuacja Ani jest cudowna, bo wyjątek potwierdza regułę. Nie powiem tak, bo nie wierzę w tego typu truizmy. W związku z tym, że jestem leniwa, powiem tylko, że nie mam pojęcia, czemu tak się stało, i nie zmienia to w żaden sposób faktu, że są książki, które powinno się palić razem z autorami, najlepiej jeszcze na poziomie redakcji… No to jedziemy.
Z literatury mi bliskiej największej liczby śmierdzących trucheł – to znaczy kontynuacji – doczekała się Jane Austen. Jak wiadomo, ona sama książek napisała zaledwie sześć, ale wariacji na ich temat jest tak dużo, że znajomość wszystkiego z pewnością obniża inteligencję jednostki, która to widziała, czytała i zna. Na moje nieszczęście ja właśnie do takich osób należę. A książką najbardziej ze wszystkich pokrzywdzoną pozostaje od wielu lat Duma i uprzedzenie. Mamy tu do czynienia z trzema rodzajami mordu na powieści klasycznej.
Pierwszy raz z wariacjami na temat Austen miałam do czynienia po lekturze Dumy i uprzedzenia, kiedy w moje ręce trafiła kontynuacja losów sióstr Bennet pióra uznanej australijskiej pisarki Colleen McCullough – kilkanaście lat temu ekranizacja jej Ptaków ciernistych krzewów święciła triumfy w telewizji w postaci serialu. Emancypacja Mary Bennet zaciekawiła mnie zatem już ze względu na autorkę, którą lubiłam od wczesnego dzieciństwa. Jakże gorzko się zawiodłam. Co z tego, że McCullough umie pisać i kocha Jane Austen? Czy to daje jej prawo do kontynuowania historii uwielbianej przez miliony w sposób przypominający reanimację trupa? Nadmierny feminizm, dziwne zwroty akcji oraz zmiana charakterów głównych bohaterów wykreowanych przez Austen to tylko niektóre z rażących odstępstw od pierwowzoru. Myślicie, że to wszystko? Że gorzej już nie będzie? Zaskoczę Was i sprawię, że przejdą Was takie same dreszcze jak mnie, kiedy oglądałam serial Ania, nie Anna na Netflixie. Mary Bennet nagle po latach okazuje się pewną siebie, ale jednocześnie skromną kobietą, która dalece przewyższa mądrością i rozsądkiem swoje starsze siostry, a urodą zaczyna przypominać Elżbietę. Lidia jest alkoholiczką, Jane, chociaż wie o zdradach męża (tak, Bingley zdradza Jane, założył nawet „drugą rodzinę”!), akceptuje je, a Elżbieta i Fitzwiliam Darcy mają problemy łóżkowe! Już mdlejecie? Spokojnie, to dopiero początek końca…
Pamiętacie tę uroczą aktoreczkę, która w 2015 roku wcieliła się w Kopciuszka? Otóż musicie wiedzieć, że rok później z jakiegoś dziwnego powodu uznała za dobry pomysł zagranie Elżbiety Bennet w filmie Duma i uprzedzenie, i zombie. Ten film to truchło dosłownie i w przenośni. Przede wszystkim mamy do czynienia z radykalną zmianą sytuacji. Cały świat został opanowany przez umarłych, a Anglia jest jednym z niewielu terenów, gdzie znajdują się wciąż jeszcze zdrowe skupiska ludzkie. Zaraza rozszerza się w zastraszającym tempie, a jedynym rozwiązaniem jest regularne stawianie oporu zombie atakującym zewsząd. W związku z sytuacją zaistniałą na długo przed okresem dojrzewania sióstr Bennet, w momencie gdy przychodzi czas wybrania dla nich dodatkowych zajęć ogólnorozwojowych, pan Bennet postanawia swoje dzieci wyszkolić w sztukach walki. Brzmi absurdalnie? Uwierzcie mi, że im dłużej trwa film, tym bardziej widać krew, która sączy się z książek stojących sobie niewinnie na półkach domowej biblioteczki. Zupełnie jakby krzyczały: „Co myśmy wam zrobiły, że nas tak bezrefleksyjnie mordujecie?”. A i to nie jest w tym wszystkim najgorsze… Wiecie, co wbiło mnie w fotel? Informacja, że ten film to nie wytwór chorej wyobraźni reżysera, ale jedynie ekranizacja powieści o tym samym tytule.
Na koniec trzeci, ale nie mniej skuteczny sposób na zbezczeszczenie książki. Kojarzycie współczesne pseudopowieści o ludziach, którzy nie mają ze sobą niemalże nic wspólnego poza ukochaną książką, a lektura ta staje się pretekstem do zadzierzgnięcia przyjaźni na śmierć i życie? Klub miłośników Jane Austen autorstwa Karen Joy Fowler to typowy twór człowieka pozbawionego ambicji i idącego na łatwiznę. Nie mam pomysłu, co napisać, ale strasznie chciałabym być pisarką, bo to takie na czasie i modne. Wezmę przypadkową lubianą przeze mnie książkę i dopiszę do niej średnio pasjonującą historię. Wcisnę tu i ówdzie kłopoty małżeńskie, trochę problemów, do których rozwiązania zainspiruje mnie jedna lub druga książka autorki, o której powieściach mówię, a na koniec jeszcze wszystko polukruję, bez happy endu się nie liczy. Jakże ambitnie, jakże oryginalnie, jakże do porzygu… Do tego stopnia, że słów mi zabrakło i oto zmierzam do nieuchronnego końca.
Tym sposobem dotrwaliśmy do finiszu. Wypadałoby w jakiś niezbyt ambitny sposób podsumować powyższe wypociny. Aby nikt nie posądził autorki o przesadną ambicję, którą sama właśnie skrytykowała, niech poniższa grafika stanie się podsumowaniem wystarczającym: