Żywe słowa

Urania to też muza, czyli poeta o prawdzie naukowej

Jakiś czas temu nauki ścisłe i sztuki piękne pozornie oddaliły się od siebie. Artyści plastycy nie marzą o ukazaniu na dwuwymiarowej płaszczyźnie geometrii nieeuklidesowych jak niektórzy kubiści, a literaci raczej nie fascynują się zagadkami przyrody w przeciwieństwie do Bolesława Prusa, w młodości studenta Wydziału Matematyczno-Fizycznego Szkoły Głównej.
 Jak przystało na pozytywistę, pisarz starał się uzgodnić spojrzenie naukowe i artystyczne, czemu dał wyraz m.in. w Emancypantkach. Jego porte-parole, profesor Dębicki, twierdzi, że biblijny opis stworzenia to metafora wyjaśnień naukowych – oczywiście w ich wersji dziewiętnastowiecznej, choć profesor mógłby zapewne zmodyfikować swą propozycję na potrzeby nauki współczesnej. Poemat otwierający Księgę Rodzaju wpisuje się bowiem w tradycję mityczną, która „domyśla się” niektórych istotnych prawd przyrodniczych, ale mówi o nich w innym języku.

Wyrazistego przykładu dostarczają tu Egipcjanie czy Aztekowie, którzy osnuli swe kosmogonie wokół uosobionego Słońca. Lud znad Nilu właśnie boga dziennej gwiazdy w zenicie, Re (nie życiodajną rzekę!), uznał za najważniejszego, a według jednego z przekazów świat zawdzięcza istnienie słońcu zachodzącemu, Atumowi. Przodkowie Meksykan karmili wymagającego Huitzilopochtli bijącymi ludzkimi sercami, aby umożliwić mu wędrówkę po niebie, tym cenniejszą, że jest już szóstym słońcem z kolei. Nie stworzył on co prawda świata, ale perypetie jego i jego poprzedników odgrywają w micie o powstaniu kosmosu i ludzi rolę pierwszoplanową.

Stwórcza moc Słońca w tych opowieściach odpowiada fizycznemu pojęciu energii słonecznej, dzięki której możliwe jest życie na tej niskiej Ziemi. W naszej bezcennej gwieździe wodór z zapałem (zapłonem?) zmienia się w hel, w wyniku czego powstają niezbędne ciepło i światło. To zresztą tylko niektóre zalety Słońca.

Śladem mitów poszedł Edward Stachura, który nazywa siebie słowami jednego ze swych literackich odpowiedników: „ja, chłopak słoneczny jak rzadko spotkać, syn słońca”[1]. Zachwycony, widzi w Słońcu dobroczynnego boga, ożywiającego świat, czyniącego go godnym podziwu. Składa mu hołd w licznych utworach prozą i wierszem, np. w poemacie Missa pagana, w którym aspekt sakralno-mitologiczny uobecnia się już w tytule. Poeta odwołuje się do gatunku wokalnego lub wokalno-instrumentalnego mszy, czyli po prostu muzycznej oprawy liturgii. Jego msza jest jednak pogańska, czemu daje wyraz, opiewając nie Boga, ale krainę „na dół od Edenu”[2], świat doczesny z jego trudną harmonią. Zapewniają ją więzi ludzkie, nie miłość do nieobecnego w dziele Stwórcy, a wyraża już sam gatunek: msza jako forma cykliczna i muzyczna niesie w sobie ład i porządek tym wiarygodniejszy, że matematyczny.

W hymnie Gloria (czyli Chwała na wysokości Bogu) pochwała Słońca pojawia się tuż po wezwaniu trawy, która może nie tyle jest najważniejsza w hierarchii bytów poety, ile określa miejsce owej hierarchii względem tradycyjnie pojmowanego kosmosu, złożonego ze sfery ziemskiej i niebiańskiej, doczesności i odrębnego od niej sacrum. Trawa, tak bliska poziomu gruntu, kontrastuje z Bogiem na wysokościach ze stałej części mszy. Opisuje granice świata poematu: poniżej Raju, ale też bez wzmianki o piekle. To rzeczywistość tylko ziemska, bliska ludzkiemu doświadczeniu oraz rozumowi, odrębna i samowystarczalna, choć tajemnicza i niedoskonała. Współistnieją w niej człowiek i przyroda. To w nich uobecnia się świętość, która pochodzi z samego środka doczesności, nie spoza niej. Przypomina przez to mitologicznych bogów, stworzonych przez człowieka, a różni się od transcendentnego, jedynego Boga. To nie tyle dane z zewnątrz Objawienie, ile próba refleksji nad zastaną rzeczywistością, opis mityczny zapowiadający filozofię i nauki ścisłe. Uznanie świętości świata można więc przyjąć za coś w rodzaju „starego, dobrego pogaństwa”, rozumianego jako religia naturalna poprzedzająca wielkie religie, bardziej lub mniej zbliżone do monoteizmu.

W świecie poematu (i chyba w całej twórczości Stachury) miejsce dobroczynnego Bytu zamieszkującego Niebiosa zajmuje Słońce. Podobnie jak Bóg jest świetliste, dobre, potężne, życiodajne oraz posiada moc stwórczą. Poeta nazywa je odyńcem samotnym. Wiąże dwa wyrazy podobne brzmieniowo (słońce i odyniec) i przywołuje złożoną skądinąd symbolikę dzika. Czcigodny Słownik symboli Kopalińskiego jako pierwsze znaczenie tego zwierzęcia podaje właśnie Słońce i ogień, ale zaraz po nich zimę, noc. To pierwsze, nieoczywiste dla pamiętających piosenkę Dzik jest dziki, wynika stąd, że najeżona szczecina dzika przypomina promienie. To drugie wydaje się bardziej zrozumiałe w przypadku istoty nieuprzejmie niszczącej pola oraz słynącej z temperamentu, który zresztą znalazł oddźwięk w symbolice. Dzik oznacza bowiem również grzech, nieumiarkowanie itd. oraz niezależność, siłę pierwotną i nomen omen dziką, pełną żywotności, płodną. Owa groźna potęga dobrze pasuje do Słońca, siejącego prócz życia ogniste zniszczenie i budzącego respekt. Tu na szczęście moc świętego zwierzęcia obraca się przeciw złu.

…wstajesz rano z trzęsawisk nocnych
I w górę bieżysz, w niebo sam się wzbijasz
I chmury czarne białym kłem przebijasz
I to wszystko bezkrwawo – brawo, brawo
I to wszystko złociście i nikogo nie boli
Gloria! Gloria! Gloria in excelsis soli![3]

Słońce więc to mityczny wojownik, pokonujący odwiecznych wrogów dobra co rano. Takie codzienne walki dokonywały się już w mitologiach słowiańskiej, egipskiej czy indyjskiej. Ale o ile Egipcjanie uważali ranne i wieczorne zorze za krew rozpłatanego węża Apofisa[4], o tyle poeta zaznacza łagodność zwycięzcy, a zarazem jego tym większą potęgę. Ocalenie światła i czystość walki są ważniejsze od pognębienia zła, obecnego tylko w jednym wersie.

Słoneczny odyniec pozostaje samotny, co można najprościej wyjaśnić jego jedynowładztwem na dziennym niebie (pomijamy księżyc czy ewentualne supernowe). W innej stałej części mszy, Sanctus (Święty), obok gwiazdy pojawiają się inne ożywione ciała niebieskie: zwierzęce znaki zodiaku (Baran, Lew, Skorpion, Ryby), galaktyki (Droga Mleczna, Obłok Magellana), mieszkańcy Układu Słonecznego (meteory, Wenus, Saturn z księżycami, Neptun, Pluton, Uran, Mars, Merkury, Jowisz). Podobnie jak w Glorii, niebo astronomiczne i metafizyczne (owo pogańskie) zostaje utożsamione i zestawione ze sferą ziemską, utożsamioną z kolei z planetą Ziemią. Tym razem to ona zastępuje Boga w refrenie zamykającym każdą strofę: „Święta święta święta – ziemia co nas nosi”[5]. Jeśli uwzględnić symbolikę liczb, powyższa fraza powtarza się cztery razy, a więc wiąże się właśnie z porządkiem ziemskim. Za ostatnim razem pojawia się on wprost jako planeta, co zaznaczają wielka litera i włączenie w towarzystwo kosmicznych sąsiadów.

Perspektywa planetarno-kosmiczna pojawia się w wielu dziełach poety i wiąże się z refleksją o braterstwie ludzi, obecną również w Missa pagana. Planety krążą wokół gwiazd, a te są znakiem możliwości stworzenia więzi przyjaźni i solidarności. W Tak, pieśni następującej po Sanctus, poeta pisze:

Każda z gwiazd samotna
Każda z gwiazd samotna
Wszystkie razem zaś:
Wiszący ogród, promienny park![6]

Choć oddzielone latami świetlnymi, tworzą wspólnotę podobnych do siebie samotności. Jak stwierdza bohater opowiadań Jasny pobyt nadrzeczny i Naprzód, niebiescy, są słońcami dla obiegających je planet, lustrzanych światów, na których mogą żyć bratnie dusze ludzi samotnych w swoim świecie. Ponadto wszyscy są bliźniaczymi dziećmi gwiazd, noszą w sobie ich światło, potencjał miłości, i mogą skupić serca w gwiazdozbiór, czym nadają swej egzystencji ład na miarę harmonii sfer niebieskich.

Dziećmi gwiazd jesteśmy zresztą dosłownie – wszystkie planety wraz z ich zawartością, ożywioną i nieożywioną, składają się z pierwiastków powstałych w jądrach pierwszego pokolenia gwiazd, które po śmierci wyrzuciły cenną zawartość w przestrzeń. W poetycznej metaforze, odnoszącej się pozornie co najwyżej do fantastycznych mitów, zawierają się więc treści bliskie współczesnej prawdzie naukowej. Języki literatury i nauki mają więcej wspólnego, niż można przypuszczać. Mówią o jednym świecie – wbrew niektórym „humanistom” nieznającym fizyki i „praktycznym” ludziom gardzącym poezją.

Tutaj znajdziecie tekst poematu.

Polecam również wersję śpiewaną Jana Kondraka – zachowuje ona nieco dramatyzmu, który nadał tekstom ich autor.



[1] E. Stachura, Pod Annopolem, [w:] tenże, Opowiadania, red. H. Bereza, Warszawa 1984, s. 146.
[2] E. Stachura, Missa pagana, [w:] tenże, Wiersze, poematy, piosenki, przekłady, red. Z. Fedecki, Warszawa 1984, s. 186.
[3] Tamże.
[4] Oczywiście potem Apofis się odradzał.
[5] Tamże, s. 192.
[6] Tamże, s. 193.
Polonistka i historyk sztuki. Stara się wierzyć w Prawdę, Dobro, Piękno. Kocha fiołki, koty i zachody słońca.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %