Vampyrus conventionalis
Zdawaliście sobie sprawę, że złowrogi krwiopijca ma korzenie ściśle słowiańskie? Stwór ten znany był pod wieloma imionami, ale tylko wampir (zangielszczony vampyre) utorował sobie drogę do rozlegle pojmowanej kultury. Skąd wzięła się ta nagła popularność motywu?
Wbrew powszechnemu mniemaniu to
nie Bram Stoker wprowadził postać wampira do literatury, lecz niesłusznie
zapomniany doktor John William Polidori (lekarz samego Byrona). Jego powieść The Vampyre z 1819 roku utorowała
ścieżki wszystkich innym dziełom o podobnej tematyce. Później w zbliżonym kierunku
podążyła Camilla Josepha Sheridana Le
Fanu. A jednak to właśnie Dracula,
powstały ponad sześćdziesiąt lat po książce Polidoriego, najsilniej zapisał się
w historii opowieści grozy. Dlaczego? Z bardzo prostej przyczyny: kryło się w
nim – drobne, ale zawsze – ziarnko prawdy.
Pierwowzorem najsłynniejszego wielbiciela
hemoglobiny był rzeczywisty Drakula, a raczej Vlad III Palownik, demoniczny
włodarz transylwańskich ziem. Ów tyran o wielce bogatym życiorysie zasłynął
przede wszystkim z niewyobrażalnego okrucieństwa – miał on rzekomo nabijać
ludzi na pale wedle własnego kaprysu. W rzeczywistości plotki te stanowiły
jedynie polityczną antykampanię i nie istnieją żadne dowody na ich potwierdzenie.
Po śmierci władcy jego legenda trwała, ba, została wzbogacona o pogłoski
dotyczące spożywania przez niego ludzkiej krwi.
Zarówno postać Drakuli, jak i
wampira w ogóle odłożono na dłuższy czas na półkę, aby tam oczekiwał na lepsze
czasy. Te nadeszły wraz z rozwojem kina. Krwiopijca-arystokrata, który w
międzyczasie doczekał się tytułu Hrabiego, powrócił w adaptacji powieści
Stokera z 1931 roku. Ekspresywna gra Béli Lugosiego zapewniła mu stałe miejsce
w panteonie odtwórców tej roli, a jego śladami kroczyli potem: Frank Langella,
Christopher Lee (Saruman i Hrabia [sic!] Dooku z Gwiezdnych Wojen), niezapomniany Gary Oldman ze znakomitego filmu
Coppoli, a niedawno w świecie serialu także Jonathan Rhys Meyers (Dynastia Tudorów). Niebawem historia
zatoczy koło i nastąpi powrót do historycznych korzeni: w październiku zobaczymy
produkcję Drakula Historia nieznana,
która – zapewne niezwykle luźno – nawiąże do figury Vlada Palownika.
Pierwszy celebryta pośród
miłośników człowieczej posoki doczekał się też cameo komediowego (zagrał go
Leslie Nielsen u Mela Brooksa), czysto rozrywkowego (Van Helsing z Hugh Jackmanem w tytułowej roli nemezis potwora, cykl
Underworld), a także
historyczno-fantastycznego (pojedynczy odcinek serii stacji Starz Demony da Vinci). Zmieniał się również jego
wizerunek. Zaczął się on przemieniać w nietoperza i gustować w nawiedzaniu
sypialni młodych dziewcząt, wyrosły mu dwa charakterystyczne kły, nie mógł
niestety także przejrzeć się w lustrze, a słońce stało się dla niego zgubą.
Upowszechniły się idee skutecznych broni stosowanych w walce przeciwko tej
mrocznej istocie – wody święconej, krzyża oraz czosnku.
Zdarzały się jednak inne podejścia do tematu. W filmach Wilhelma Friedricha Murnaua (niemym) oraz Wernera Herzoga, opatrzonych głównym tytułem Nosferatu, znać hołd złożony dawnemu wizerunkowi wąpierza: Max Schreck i Klaus Kinski przeistaczają się na ekranie w łyse, zdehumanizowane dziwadła o szpiczastych uszach i sztyletowatych kłach. Fizyczne bestialstwo (a raczej nieakceptowana odmienność) budzi zarazem grozę i współczucie, a dynamika gry aktorskiej ponownie staje się kluczem do sukcesu.
Nie tylko Van Helsing polował na
monstrum zwane wampirem. Gdzie tylko pojawił się żywy trup czający pośród
mroku, tam krótko potem przybywali łowcy. Przed Winchesterami z Supernaturala a.k.a. Nie z tego świata na srebrny ekran
zawitało wielu innych twardzieli sprawnie operujących osikowym kołkiem.
Zdarzało się nawet, że jeden z wiecznie żywych zwracał się przeciwko własnym
braciom (Blade). Za film zapadający w
pamięć najbardziej ze wszystkich opowieści o szlachtowaniu biednych nietoperków
należy jednak uznać komedię Romana Polańskiego Nieustraszeni pogromcy wampirów. To nie tylko parodia gatunku
okraszona wyśmienitym poczuciem humoru, lecz także dzieło szczycące się potężną
dawką absurdu oraz mrocznego klimatu potęgowanego fenomenalną muzyką Krzysztofa
Komedy. Kto jeszcze nie widział, niech koniecznie zobaczy!
Popkultura dokonała wreszcie
jednoznacznego wyboru: krwiopijcy muszą być piękni, nie ma mowy o brzydocie,
estetyka przede wszystkim! W literaturze wampiry jako istoty obdarzone dobrym
smakiem, wysublimowane i kulturalne przedstawiła chociażby Anne Rice. Kino
powitało to oblicze z pompą, doceniając Wywiad
z wampirem Neila Jordana. Przekazano tam prawdopodobnie jeden z
najciekawszych wizerunków tych istot – interesujący przede wszystkim dlatego,
że upiory ukazano jako byty cierpiące, niezadowolone z własnej
nieśmiertelności, wręcz znużone życiem. Ich okrucieństwo stało się nagle
zaledwie jedną z warstw, częścią złożonej całości. Potomkowie Drakuli nabrali
wreszcie głębi! Niestety, kolejna ekranizacja prozy autorki zmierzała już w
zupełnie innym kierunku (spuśćmy na Królową
potępionych zasłonę milczenia). Reżyser Wywiadu
z wampirem niedawno próbował zresztą przywrócić ducha swego poprzedniego wampirycznego
dzieła, jednak jego wysiłki zniweczone zostały przez mielizny scenariuszowe Byzantium z 2012 roku.
Topos wiecznego życia jako klątwy
jednak nie umarł. Trzeba przy tym dodać, że powyższa produkcja bynajmniej go nie
zapoczątkowała, a raczej zwyczajnie go rozpromowała. Już w 1983 roku powstał
niesłychanie intrygujący film, któremu zresztą bliżej jest do dramatu aniżeli
do horroru. Mam tu na myśli Zagadkę
nieśmiertelności. Obsada – imponująca: Catherine Deneuve, Susan Sarandon i
David Bowie w oszałamiającym trójkącie. Ta wizualna oraz techniczna perełka
została o dziwo zmieszana z błotem przez krytyków, którzy nie docenili fabularnej
nuty cierpienia. Podobny w wymowie zdaje się nowy obraz Jima Jarmuscha Tylko kochankowie przeżyją, w którym bohaterów
Zagadki nieśmiertelności zastępują
tym razem Tom Hiddleston, Tilda Swinton oraz Mia Wasikowska. Melancholia oraz
poetycka refleksja nad życiem ukazana przez pryzmat losów nieumarłych postaci
zapewniają jakże wyczekiwane odświeżenie gatunku.
Najwyższa pora wyjaśnić, dlaczego
w ogóle potrzebuje on rewitalizacji, choć podejrzewam, że odpowiedź na to
pytanie znamy wszyscy. Brzmi ona: saga Zmierzch.
Szkody, które wyrządziła ona fascynującym bestiom nocy, zakrawają na niewyobrażalnie
wielkie. W mdłym, paranormalnym romansie krwiopijcy mogą się „poszczycić”
jaśniejącą skórą (na litość boską, wygląda to tak, jakby ktoś ich obsypał
brokatem!), umiejętnością szybkiego biegania oraz skakania po drzewach jak
wiewiórki. Na całe szczęście zdarzają się też bardziej klasyczni bohaterowie
posiadający ciekawsze zdolności, takie jak czytanie w myślach, widzenia
przyszłości etc. Opowieść o uczuciu Belli (czyli Panny Rozdartej) do Edwarda
(Pana Bladaczki), ale zarazem i Jacoba (Pana Bez Koszuli) zapoczątkowała na
rynku księgarskim, w telewizji oraz w kinach modę na młodzieńczą miłość wampira
i człowieka, a także na konflikt pomiędzy tandetnymi podróbkami nosferatu a
wilkołakami, które zazwyczaj przypominają przerośnięte pieski. I tak na
ekranach kin zagościła ekranizacja bestsellerowej serii, a telewizory zaszczycił
swoją obecnością czarujący drań Damon i cała reszta zgrai z Pamiętników wampirów (tak pomysły, jak i
książkowe źródło inspiracji scenarzystki już dawno się wyczerpały, ale
produkcja wciąż żyje, doczekała się nawet spin-offa).
Dobrze, że Alan Ball pospieszył na pomoc motywowi umierającemu nagłą śmiercią i
stworzył Czystą krew, starającą się
przywrócić kłom krwiopijców dawną ostrość. Szkoda, że sztucznie przedłużono
żywot tego dzieła, a drapieżny klimat wywietrzał około piątego sezonu. Podobne
próby od dwóch lat podejmuje Hemlock
Grove (tutaj pojawia się folklor słowiański w postaci kreatur zwanych upirami),
lecz zbyt mocno wdraża groteskę, aby przekonać widza (choć mnie w dziwny sposób
to trochę fascynuje).
W obliczu tak krytycznej sytuacji
Guilermo del Toro wykonał rzecz bardzo mile widzianą, realizując w tym roku
serial na podstawie własnej trylogii napisanej do spółki z Chuckiem Hoganem
(drugi tom niebawem w Polsce, pięć sezonów adaptacji – właściwie pewnych). W
gruncie rzeczy wampiryzm jako swoista epidemia to motyw nienowy. Podobne fabuły
oferowały już Miasteczko Salem Stephena
Kinga czy wyśmienite Shiki, utrzymane
w japońskim klimacie anime. W obu
przypadkach mamy także do czynienia z pewnego rodzaju hierarchią społeczną.
Najczęściej zdarza się, że swoje zastępy powołuje do życia tak zwany Mistrz
wraz z kliką wybranych, a reszta następuje na zasadzie przewracających się
kostek domina. Także w The Strain
obserwujemy początki plagi, która ma położyć kres istnieniu ludzkości,
nowatorskie jest jednak przedstawienie wampirów (zwanych tutaj strigoi) – z szokującą szczegółowością ukazano
nawet proces przemiany zwykłego obywatela w pokraczne monstrum bez nosa, z
odsłoniętą tchawicą, wyposażone w odrażającą ssawkę i rozsiewające zarazę przy
pomocy bladych robali pleniących się w jego organizmie. Przemienieni, jak to
już niekiedy bywało, powracają po swoich bliskich, umierają w świetle słońca, a
najskuteczniejszym sposobem ich unieszkodliwienia jest dekapitacja. Fabułę
wzbogacono o wątek historyczny (Polska, obóz koncentracyjny), dodano łowcę
Setrakiana, dorzucono kilka smaczków dla fanów oryginalnego Drakuli i voilà! Co prawda akcja rozwija się
niespiesznie, a pomysł wydaje się nieco przesadzony w swej ohydzie, ale zawsze
to coś nowego i całkiem przyjemnego w oglądaniu.
Od momentu powstania książki
Brama Stokera minęło sporo czasu, a jego (już wiemy oczywiście, że nie do końca
jego) pomysł przeszedł niezliczone metamorfozy. Wampiry wciąż nas fascynują, a
film nadal chce o nich opowiadać; nawet telewizja stara się choćby częściowo
powrócić do wizerunku dystyngowanego mężczyzny, który swą prawdziwą naturę
skrywa za ludzką maską i obnaża ją jedynie pod osłoną nocy. Czy komukolwiek uda
się zaspokoić dojmującą tęsknotę za zgrabną konwencją? Nie wiem, ale żywię
obawę, że nawet jeśli tak, to stanie się to nieprędko. Współcześni twórcy, zamiast
w elegancki sposób czerpać z dorobku przeszłości, za bardzo silą się na nowatorstwo.
Rezultaty najczęściej okazują się marne – smutne to, ale i prawdziwe.