Popkulturowy bestiariusz

Vampyrus conventionalis

„W dawnych wiekach bywało, że po śmierci ciało nieboszczyka miast użyźniać cmentarną glebę, wstawało nocą z grobu, by nękać ludzi i wypijać z nich krew. Taki żywy trup nazywany upiorem, wampirem lub wąpierzem, choć miał z grubsza ludzkie kształty, był większy i silniejszy od każdego człowieka”.
[…] Posiadał wampir wiele zdolności niedostępnych zwykłym śmiertelnikom: potrafił latać, […] zmieniać się w zwierzę, […] umiał też hipnotyzować i usypiać swoje ofiary. […] W celu [jego unieszkodliwienia] stosowano wiele różnych praktyk: […] obcinano mu [nieboszczykowi] głowę, wbijano w czaszkę stalowy gwóźdź lub osikowy kołek w serce czy wreszcie po prostu palono jego ciało”[1].

Zdawaliście sobie sprawę, że złowrogi krwiopijca ma korzenie ściśle słowiańskie? Stwór ten znany był pod wieloma imionami, ale tylko wampir (zangielszczony vampyre) utorował sobie drogę do rozlegle pojmowanej kultury. Skąd wzięła się ta nagła popularność motywu?

Wbrew powszechnemu mniemaniu to nie Bram Stoker wprowadził postać wampira do literatury, lecz niesłusznie zapomniany doktor John William Polidori (lekarz samego Byrona). Jego powieść The Vampyre z 1819 roku utorowała ścieżki wszystkich innym dziełom o podobnej tematyce. Później w zbliżonym kierunku podążyła Camilla Josepha Sheridana Le Fanu. A jednak to właśnie Dracula, powstały ponad sześćdziesiąt lat po książce Polidoriego, najsilniej zapisał się w historii opowieści grozy. Dlaczego? Z bardzo prostej przyczyny: kryło się w nim – drobne, ale zawsze – ziarnko prawdy.



Pierwowzorem najsłynniejszego wielbiciela hemoglobiny był rzeczywisty Drakula, a raczej Vlad III Palownik, demoniczny włodarz transylwańskich ziem. Ów tyran o wielce bogatym życiorysie zasłynął przede wszystkim z niewyobrażalnego okrucieństwa – miał on rzekomo nabijać ludzi na pale wedle własnego kaprysu. W rzeczywistości plotki te stanowiły jedynie polityczną antykampanię i nie istnieją żadne dowody na ich potwierdzenie. Po śmierci władcy jego legenda trwała, ba, została wzbogacona o pogłoski dotyczące spożywania przez niego ludzkiej krwi.

Zarówno postać Drakuli, jak i wampira w ogóle odłożono na dłuższy czas na półkę, aby tam oczekiwał na lepsze czasy. Te nadeszły wraz z rozwojem kina. Krwiopijca-arystokrata, który w międzyczasie doczekał się tytułu Hrabiego, powrócił w adaptacji powieści Stokera z 1931 roku. Ekspresywna gra Béli Lugosiego zapewniła mu stałe miejsce w panteonie odtwórców tej roli, a jego śladami kroczyli potem: Frank Langella, Christopher Lee (Saruman i Hrabia [sic!] Dooku z Gwiezdnych Wojen), niezapomniany Gary Oldman ze znakomitego filmu Coppoli, a niedawno w świecie serialu także Jonathan Rhys Meyers (Dynastia Tudorów). Niebawem historia zatoczy koło i nastąpi powrót do historycznych korzeni: w październiku zobaczymy produkcję Drakula Historia nieznana, która – zapewne niezwykle luźno – nawiąże do figury Vlada Palownika.



Pierwszy celebryta pośród miłośników człowieczej posoki doczekał się też cameo komediowego (zagrał go Leslie Nielsen u Mela Brooksa), czysto rozrywkowego (Van Helsing z Hugh Jackmanem w tytułowej roli nemezis potwora, cykl Underworld), a także historyczno-fantastycznego (pojedynczy odcinek serii stacji Starz Demony da Vinci). Zmieniał się również jego wizerunek. Zaczął się on przemieniać w nietoperza i gustować w nawiedzaniu sypialni młodych dziewcząt, wyrosły mu dwa charakterystyczne kły, nie mógł niestety także przejrzeć się w lustrze, a słońce stało się dla niego zgubą. Upowszechniły się idee skutecznych broni stosowanych w walce przeciwko tej mrocznej istocie – wody święconej, krzyża oraz czosnku.

Zdarzały się jednak inne podejścia do tematu. W filmach Wilhelma Friedricha Murnaua (niemym) oraz Wernera Herzoga, opatrzonych głównym tytułem Nosferatu, znać hołd złożony dawnemu wizerunkowi wąpierza: Max Schreck i Klaus Kinski przeistaczają się na ekranie w łyse, zdehumanizowane dziwadła o szpiczastych uszach i sztyletowatych kłach. Fizyczne bestialstwo (a raczej nieakceptowana odmienność) budzi zarazem grozę i współczucie, a dynamika gry aktorskiej ponownie staje się kluczem do sukcesu.

Nie tylko Van Helsing polował na monstrum zwane wampirem. Gdzie tylko pojawił się żywy trup czający pośród mroku, tam krótko potem przybywali łowcy. Przed Winchesterami z Supernaturala a.k.a. Nie z tego świata na srebrny ekran zawitało wielu innych twardzieli sprawnie operujących osikowym kołkiem. Zdarzało się nawet, że jeden z wiecznie żywych zwracał się przeciwko własnym braciom (Blade). Za film zapadający w pamięć najbardziej ze wszystkich opowieści o szlachtowaniu biednych nietoperków należy jednak uznać komedię Romana Polańskiego Nieustraszeni pogromcy wampirów. To nie tylko parodia gatunku okraszona wyśmienitym poczuciem humoru, lecz także dzieło szczycące się potężną dawką absurdu oraz mrocznego klimatu potęgowanego fenomenalną muzyką Krzysztofa Komedy. Kto jeszcze nie widział, niech koniecznie zobaczy!



Popkultura dokonała wreszcie jednoznacznego wyboru: krwiopijcy muszą być piękni, nie ma mowy o brzydocie, estetyka przede wszystkim! W literaturze wampiry jako istoty obdarzone dobrym smakiem, wysublimowane i kulturalne przedstawiła chociażby Anne Rice. Kino powitało to oblicze z pompą, doceniając Wywiad z wampirem Neila Jordana. Przekazano tam prawdopodobnie jeden z najciekawszych wizerunków tych istot – interesujący przede wszystkim dlatego, że upiory ukazano jako byty cierpiące, niezadowolone z własnej nieśmiertelności, wręcz znużone życiem. Ich okrucieństwo stało się nagle zaledwie jedną z warstw, częścią złożonej całości. Potomkowie Drakuli nabrali wreszcie głębi! Niestety, kolejna ekranizacja prozy autorki zmierzała już w zupełnie innym kierunku (spuśćmy na Królową potępionych zasłonę milczenia). Reżyser Wywiadu z wampirem niedawno próbował zresztą przywrócić ducha swego poprzedniego wampirycznego dzieła, jednak jego wysiłki zniweczone zostały przez mielizny scenariuszowe Byzantium z 2012 roku.

Topos wiecznego życia jako klątwy jednak nie umarł. Trzeba przy tym dodać, że powyższa produkcja bynajmniej go nie zapoczątkowała, a raczej zwyczajnie go rozpromowała. Już w 1983 roku powstał niesłychanie intrygujący film, któremu zresztą bliżej jest do dramatu aniżeli do horroru. Mam tu na myśli Zagadkę nieśmiertelności. Obsada – imponująca: Catherine Deneuve, Susan Sarandon i David Bowie w oszałamiającym trójkącie. Ta wizualna oraz techniczna perełka została o dziwo zmieszana z błotem przez krytyków, którzy nie docenili fabularnej nuty cierpienia. Podobny w wymowie zdaje się nowy obraz Jima Jarmuscha Tylko kochankowie przeżyją, w którym bohaterów Zagadki nieśmiertelności zastępują tym razem Tom Hiddleston, Tilda Swinton oraz Mia Wasikowska. Melancholia oraz poetycka refleksja nad życiem ukazana przez pryzmat losów nieumarłych postaci zapewniają jakże wyczekiwane odświeżenie gatunku.



Najwyższa pora wyjaśnić, dlaczego w ogóle potrzebuje on rewitalizacji, choć podejrzewam, że odpowiedź na to pytanie znamy wszyscy. Brzmi ona: saga Zmierzch. Szkody, które wyrządziła ona fascynującym bestiom nocy, zakrawają na niewyobrażalnie wielkie. W mdłym, paranormalnym romansie krwiopijcy mogą się „poszczycić” jaśniejącą skórą (na litość boską, wygląda to tak, jakby ktoś ich obsypał brokatem!), umiejętnością szybkiego biegania oraz skakania po drzewach jak wiewiórki. Na całe szczęście zdarzają się też bardziej klasyczni bohaterowie posiadający ciekawsze zdolności, takie jak czytanie w myślach, widzenia przyszłości etc. Opowieść o uczuciu Belli (czyli Panny Rozdartej) do Edwarda (Pana Bladaczki), ale zarazem i Jacoba (Pana Bez Koszuli) zapoczątkowała na rynku księgarskim, w telewizji oraz w kinach modę na młodzieńczą miłość wampira i człowieka, a także na konflikt pomiędzy tandetnymi podróbkami nosferatu a wilkołakami, które zazwyczaj przypominają przerośnięte pieski. I tak na ekranach kin zagościła ekranizacja bestsellerowej serii, a telewizory zaszczycił swoją obecnością czarujący drań Damon i cała reszta zgrai z Pamiętników wampirów (tak pomysły, jak i książkowe źródło inspiracji scenarzystki już dawno się wyczerpały, ale produkcja wciąż żyje, doczekała się nawet spin-offa). Dobrze, że Alan Ball pospieszył na pomoc motywowi umierającemu nagłą śmiercią i stworzył Czystą krew, starającą się przywrócić kłom krwiopijców dawną ostrość. Szkoda, że sztucznie przedłużono żywot tego dzieła, a drapieżny klimat wywietrzał około piątego sezonu. Podobne próby od dwóch lat podejmuje Hemlock Grove (tutaj pojawia się folklor słowiański w postaci kreatur zwanych upirami), lecz zbyt mocno wdraża groteskę, aby przekonać widza (choć mnie w dziwny sposób to trochę fascynuje).



W obliczu tak krytycznej sytuacji Guilermo del Toro wykonał rzecz bardzo mile widzianą, realizując w tym roku serial na podstawie własnej trylogii napisanej do spółki z Chuckiem Hoganem (drugi tom niebawem w Polsce, pięć sezonów adaptacji – właściwie pewnych). W gruncie rzeczy wampiryzm jako swoista epidemia to motyw nienowy. Podobne fabuły oferowały już Miasteczko Salem Stephena Kinga czy wyśmienite Shiki, utrzymane w japońskim klimacie anime. W obu przypadkach mamy także do czynienia z pewnego rodzaju hierarchią społeczną. Najczęściej zdarza się, że swoje zastępy powołuje do życia tak zwany Mistrz wraz z kliką wybranych, a reszta następuje na zasadzie przewracających się kostek domina. Także w The Strain obserwujemy początki plagi, która ma położyć kres istnieniu ludzkości, nowatorskie jest jednak przedstawienie wampirów (zwanych tutaj strigoi) – z szokującą szczegółowością ukazano nawet proces przemiany zwykłego obywatela w pokraczne monstrum bez nosa, z odsłoniętą tchawicą, wyposażone w odrażającą ssawkę i rozsiewające zarazę przy pomocy bladych robali pleniących się w jego organizmie. Przemienieni, jak to już niekiedy bywało, powracają po swoich bliskich, umierają w świetle słońca, a najskuteczniejszym sposobem ich unieszkodliwienia jest dekapitacja. Fabułę wzbogacono o wątek historyczny (Polska, obóz koncentracyjny), dodano łowcę Setrakiana, dorzucono kilka smaczków dla fanów oryginalnego Drakuli i voilà! Co prawda akcja rozwija się niespiesznie, a pomysł wydaje się nieco przesadzony w swej ohydzie, ale zawsze to coś nowego i całkiem przyjemnego w oglądaniu.

Od momentu powstania książki Brama Stokera minęło sporo czasu, a jego (już wiemy oczywiście, że nie do końca jego) pomysł przeszedł niezliczone metamorfozy. Wampiry wciąż nas fascynują, a film nadal chce o nich opowiadać; nawet telewizja stara się choćby częściowo powrócić do wizerunku dystyngowanego mężczyzny, który swą prawdziwą naturę skrywa za ludzką maską i obnaża ją jedynie pod osłoną nocy. Czy komukolwiek uda się zaspokoić dojmującą tęsknotę za zgrabną konwencją? Nie wiem, ale żywię obawę, że nawet jeśli tak, to stanie się to nieprędko. Współcześni twórcy, zamiast w elegancki sposób czerpać z dorobku przeszłości, za bardzo silą się na nowatorstwo. Rezultaty najczęściej okazują się marne – smutne to, ale i prawdziwe.


[1] P. Zych, W. Vargas, Bestiariusz słowiański, Olszanica 2012, s. 190-191.
Tłumacz z zawodu, pisarz z ambicji, humanista duchem. W wolnych chwilach pochłania nałogowo książki, obserwuje zakręcone losy fikcyjnych bohaterów telewizyjnych i ucieka w światy wyobraźni (z powrotami bywają problemy). Wielbiciel postmodernizmu, metafikcji oraz czarnego humoru. Odczuwa niezdrową fascynację szaleństwem i postaciami pokroju Hannibala Lectera. Uważa, że w życiu człowieka najważniejsza jest pasja.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %