Klasyka do herbaty

Vernianie #4

Drodzy czytelnicy! Oddajemy w Wasze ręce finalną część naszej historii. Żmudne tłumaczenie, którego się podjęliśmy, dobiegło końca i możemy przedstawić Wam ostatni fragment dziennika Axela. Zakończenie to, mimo że zawiera oczekiwaną kulminację, jest jednocześnie obrazem smutnym i pozostawiającym nas z wieloma pytaniami dotyczącymi reszty życia Axela.
Po czterech dniach korytarze rozszerzyły się i naszym oczom ukazał się podziemny, rwący potok o czystej wodzie. Odtąd podróż była stosunkowo prosta, dopóki nie dotarliśmy do mocnego spadu prowadzącego tak daleko, że nie mogliśmy dojrzeć końca drogi. Tu miała miejsce kolejna tragedia naszej wyprawy, która na kilka dni zatrzymała nas na dnie tej przepaści. Eufegenia, nie widząc przed sobą więcej niż kilka metrów szlaku, szła zbyt szybko i nieostrożnie. Nie zorientowała się, że dotarła na skraj otchłani i jej kolejny krok został pochłonięty przez głębię. Każdy pokonany metr nadawał prędkości bezwładnemu ciału, aż w końcu usłyszeliśmy tylko głuche tąpnięcie. Wołaliśmy do niej, nie odpowiadała. Chciałem od razu dostać się na dół bardzo podobnym sposobem, ale Otto mnie powstrzymał. Zaczęliśmy eksplorować teren i znaleźliśmy półki skalne prowadzące aż na sam dół, wystające w regularnych odstępach od siebie.

Głowa Eufegenii roztrzaskała się o skały. Kiedy do niej dotarliśmy, jej ciałem wciąż wstrząsały drgawki. Nie byliśmy w stanie już nic zrobić. W ten sposób straciliśmy najcenniejszego uczestnika wyprawy.

Chcieliśmy pochować Eufegenię, lecz zewsząd otaczały nas tylko skały. Wiedzieliśmy również, że nie damy rady nieść jej ciała ani z powrotem, ani do podziemnego królestwa, którego szukaliśmy. Chociaż do dzisiaj wstydzę się tego czynu, powiem prawdę. Zostawiliśmy jej ciało w tym samym miejscu, w którym umarła. Już nigdy więcej jej nie zobaczyliśmy.

Od tego momentu przemieszczaliśmy się w milczeniu. Każdy krok stawialiśmy ostrożnie i powoli. Uświadomiliśmy sobie, że miejsce nie jest bezpieczne, mimo że ktoś regularnie tędy podróżuje. Ludność podziemia po prostu doskonale znała te ścieżki. Nie minęliśmy ani jednego rozwidlenia dróg, ani jednej odnogi. Nie było bez wątpienia innego szlaku, co nieco nas uspokoiło – nie mogliśmy się chociaż zgubić.

Szczegóły tej podróży nie mają najmniejszego znaczenia, ponieważ po śmierci Eufegenii była cicha i smutna. Zdaje się, że ogarnęło nas na kilka dni zwątpienie w cel wyprawy. Do dziś żałuję naszej pyszałkowatości i tego, że odważyliśmy się opuścić dom po prostu w poszukiwaniu sławy. Bo taka jest prawda, nie boję się tego przyznać.

Po miesiącu nieprzerwanej, powolnej wędrówki w dół, po pokonaniu kilkudziesięciu spadów takich, jaki uśmiercił Eufegenię, po niezliczonych dniach mozolnego wyczekiwania jakiegokolwiek promyka światła, wreszcie je zobaczyliśmy. Przez chwilę myśleliśmy, że to zwidy, że nasze zmęczone umysły zaczynają płatać nam figle. Po kilkunastominutowej wędrówce ścieżką, która zaczęła wyraźnie prowadzić ku górze, plama światła zaczęła się w bardzo szybkim tempie powiększać, aż w końcu oślepiła nas łuna tak jasna, że przez chwilę obaj nie widzieliśmy nic. Gdy wrócił nam wzrok, naszym oczom ukazał się najbardziej niewiarygodny widok, nic, co zobaczyliśmy, nie przystawało do naszych wyobrażeń.

Staliśmy na brzegu urwiska, po prawej stronie zaczynała się wąska ścieżka prowadząca niżej do rozległej doliny. Poza górami (czy można w ogóle w przypadku podziemnego świata stosować nazwy, których używamy na powierzchni?) ze wszystkich stron otaczała nas bogata flora, fauny zaś nie było jeszcze widać. Z jednej strony mieliśmy wrażenie, że znamy rośliny, na które patrzymy, z drugiej zaś wydawały nam się obce. Widzieliśmy drzewo podobne do klonu, ale zaraz dochodziliśmy do wniosku, że liście ma za duże, pień za gruby, a wysokość za niską. Coś, co przez chwilę wydawało mi się różą, okazało się mieć płatki grube jak palec, a łodygę na tyle cienką, że nie mogłaby utrzymać tak dużego ciężaru osadzonego na szczycie.

Dopiero gdy otrząsnęliśmy się ze zdumienia, doszły do nas odgłosy zwierząt. Żadnych nie widzieliśmy przez długi czas. Nasze uszy rejestrowały jednak dziwnego rodzaju piski, gwizdy i westchnięcia. Przestraszeni, że spośród „drzew” wyskoczy na nas jakieś dzikie zwierzę, przyśpieszyliśmy kroku…

Tu moje wspomnienia się urywają. Nie mam pojęcia, co dokładnie zdarzyło się nad brzegiem urwiska. Obudziłem się w ciemności. Zastanawiałem się, czy wszystko poza jaskiniami mi się przyśniło. Zacząłem wołać Ottona. Nie odpowiadał. Wstałem i dostrzegłem plamę światła. Podszedłem do niej, wymacałem przestrzeń przede mną i poczułem, że dotykam szorstkiego materiału. Pociągnąłem za niego i oślepił mnie blask słońca. Gdy moje oczy przyzwyczaiły się do jasności, dostrzegłem przed sobą palenisko, wokół niego natomiast proste, dość prymitywne domostwa i nieco większe zabudowania. Wróciłem na powierzchnię?

Nie byłem w stanie zrozumieć, jak to możliwe, że podziemna cywilizacja, o której opowiadał nam Dalajlama, wyglądała w ten sposób. Poza absolutnie zadziwiającą przyrodą, wielką ognistą kulą, która unosiła się nad górami oraz bardzo dziwnym powietrzem, które pachniało jak woda w gorących źródłach Saturnii przesyconych siarką, świat ten wyglądał całkiem zwyczajnie. Głównie z powodu jego mieszkańców, których widok wprawił mnie w zdumienie. Przez kilka dni nie mogłem wyjść z podziwu. Byli to ludzie wyglądający bardzo podobnie Tybetańczyków, chociaż znajdowałem w nich mimo wszystko pewne różnice. Przede wszystkim byli znacznie niżsi. Najwyższy z nich miał może metr pięćdziesiąt wzrostu. Ich oczy były ledwo otwartymi szparkami, zapewne z powodu oślepiającego światła, które nie gasło tu ani na minutę. Było również coś w ich ruchach i zachowaniu, co uspokajało. Od pierwszego momentu czułem, że nie spotka mnie z ich rąk krzywda.

Następne dni jawią mi się teraz jak przez mgłę. Niewiele pamiętam. Okazało się, że Otto został ulokowany w oddzielnej chacie. Nie mogłem z nim porozmawiać. Z gestów mieszkańców podziemi zrozumiałem tylko, że czekamy na czyjeś przybycie. Na szczęście byli dla nas uprzejmi i zajmowali się nami jak dziećmi. Nie wolno nam było jednak oddalać się od chaty dalej niż na dziesięć metrów, zatem tych kilka dni spędziliśmy widząc się jedynie z odległości dwudziestu metrów i obserwując bacznie życie w wiosce.

Lud ten od samego początku wydał nam się prymitywny. Jakże zawiedziony byłem, wspominając słowa Dalajlamy o zaawansowanym społeczeństwie. Dopiero wiele tygodni później zrozumiałem, co miał na myśli. Mieszkańcy wioski żyli jak ludy afrykańskie lub amazońskie w zgodzie z naturą i pogodzeni z jej rytmem. Oddawali regularnie kilka razy dziennie cześć jakiemuś bóstwu, które trudno było mi zidentyfikować jako monoteistycznego Boga, ze względu na nieznajomość języka jego wiernych. Kobiety krzątały się wokół domostw, dzieci biegały wkoło, wszędzie rozlegał się śmiech i krzyki. Zdawało nam się, że znaleźliśmy się w przypadkowej chińskiej wiosce. Czekaliśmy.

Nie jestem pewien, ile czasu minęło, jednak licząc momenty dłuższego snu, wnioskuję, że około dwóch tygodni. Wtedy naszym oczom ukazał się Król Podziemi. Przybył zza gór widniejących na horyzoncie. Wyglądał zupełnie inaczej od swoich poddanych. Był wysoki na dwa metry, włosy miał długie, a powieki sprawiały wrażenie spuchniętych, w każdym razie cały czas miał je zamknięte. Od wielu tysięcy lat był ślepy.

Spędziliśmy z nim i jego ludem kilka miesięcy. Na początku parę tygodni wędrowaliśmy do stolicy Agarthy, która niewiele różniła się od tej małej wioski w cieniu gór. Następne miesiące zaś upłynęły nam na rozmowach z królem. Nasza obecność wzbudziła spore zdziwienie. Jesteśmy jednymi z nielicznych, którzy dotarli do wnętrza ziemi, a pierwszymi, którzy przybyli ścieżką prowadzącą z Tybetu.

Król porozumiewał się z nami po niemiecku. Nasze pierwotne obawy dotyczące komunikacji ustąpiły natychmiastowo, kiedy odezwał się do nas w kilkunastu różnych językach, których nie rozumieliśmy, ale byliśmy w stanie rozpoznać. Z okrzykiem radości przyjęliśmy powitanie w naszym ojczystym języku. Jak się go jednak nauczył? Okazało się, że jest jego stwórcą, tak zresztą jak i wszystkich istniejących języków.

I tu zaczyna się część opowieści o tym, jak cały nasz świat przewrócił się do góry nogami.

W dzieciństwie, zanim jeszcze wybuchła wojna, a wszelkie przejawy religijności były niemile widziane, ojciec opowiadał mi różne historie zaczerpnięte z Biblii, specjalnie dla mnie podkolorowane. Szczególnie do gustu przypadła mi jedna, o Noem i jego Arce. Gdyby mi ktoś wtedy powiedział, że poznam bohatera mojej ulubionej opowieści, nigdy w życiu bym nie uwierzył. Oczywiście używam teraz niezbyt trafnych metafor, ale Król był właśnie jak ucieleśnienie biblijnego sługi bożego.

Kilkanaście tysięcy lat przed naszą erą na skutek światowego kataklizmu, ludzie zmuszeni byli wybierać ucieczkę albo śmierć. Agarthczycy, dowodzeni przez władcę całego globu, ukryli się pod powierzchnią ziemi. Jej wnętrze było wtedy całkiem puste. To Król, będąc bóstwem w ludzkiej postaci, nadał mu obecny kształt, tworząc Agarthę. Garstka ludzi, która przeżyła na powierzchni ziemi, zapomniała o swoim królu, przekonana o tym, że on zapomniał o nich. Kilka pokoleń później pozostały jedynie niejasne legendy. Ludzie pozbawieni swojego głównego bóstwa zaczęli tworzyć nowe. Niezliczone szeregi lepszych i gorszych bogów, bogiń i bożków zaludniły cały glob, a Król odszedł w niepamięć. On jednak nadal pamiętał o swoich podopiecznych, ale przestał mieszać się w sprawy świata powierzchniowego. Nigdy nie wyprowadził swojego ludu z powrotem do świata pod prawdziwym słońcem.

Po kilku tysiącach lat góry, którymi Król dostał się do wnętrza ziemi, zostały zamieszkane, a ich ludność obrała sobie władcę w osobie człowieka zwanego Dalajlamą. Król dostrzegł w nim dobre serce i uczynił z niego swoje narzędzie. Sprawił, że duch Dalajlamy krąży z jednego wcielenia w drugie, a on sam przekazuje mu instrukcje, jak kierować ludem, który w przyszłości ma za zadanie poprowadzić świat ku zbawieniu…

Ze smutkiem powiadomiliśmy Króla o tym, co się stało, i przekazaliśmy mu prośbę Dalajlamy. Odpowiedź Króla wywołała w nas tak wielki szok, że nie śmieliśmy nawet protestować. Odmówił pomocy. Jego zdaniem ziemia tak nasiąkła złem, że nie jest w stanie w żaden sposób zawrócić już ludzi ze ścieżki, którą sobie obrali. Jedyne, co może zrobić, to z daleka pobłogosławić tych, którzy zachowali w sobie odrobinę niewinności. Nawet jego wybraniec Dalajlama po wielu wcieleniach uległ zwątpieniu w sens swojego posłannictwa i poddał się, obrócił swoje oczy w innym kierunku. Kilka lat temu Król poinformował go, że być może to jego ostatnie wcielenie. Wygnanie z Tybetu stało się jedynie przypieczętowaniem nieuniknionego.

Wszystko to, co udało nam się zobaczyć w podziemnym świecie, było ucieleśnieniem naszych wyobrażeń o raju. Co więcej, lud Króla był rzeczywiście, zgodnie ze słowami Dalajlamy, społeczeństwem doskonałym. Nie było między nimi wojen, nawet drobnych waśni. Głęboka duchowość i spokój tak naznaczyły ich życie, że ani przez chwilę pod ich opieką nie odczuliśmy lęku. Nawet gdy siedzieliśmy bezczynnie uwięzieni w pierwszej wiosce, czuliśmy się lepiej niż we własnych domach. Przez kilka miesięcy Król zaopiekował się nami i ukazał wszystkie cuda podziemnego świata. Widzieliśmy fruwające skały, lewitujące jezioro, bezkresne stepy, po których biegały dziwne parzystokopytne zwierzęta, niepodobne do żadnego konia ani zebry. Przebyliśmy wiele kilometrów.

W tym czasie opowiedzieliśmy mu, od czego zaczęła się nasza wyprawa. Rozbawiony powiedział, że „ten cały Verne” nawet nie dotarł do jego krainy, co więcej, wchodząc złym wejściem zamiast do Agarthy, dotarł do krainy znajdującej się pod Agarthą, do krainy niebezpiecznej i zamieszkałej przez olbrzymy (Tak! Prawdziwe olbrzymy! Nie do wiary!). Morze natomiast, którego nie udało mu się przepłynąć, po prostu nie ma końca – w pewnym sensie. Niezależnie od tego, jak długo by płynął, dotarłby do tego samego miejsca, ponieważ woda opływa cały glob dookoła. Agarthę otaczają spokojne wody, gdzie burze nigdy nie mają miejsca. Zszokowani tym odkryciem jednocześnie zwątpiliśmy w Verne’a i uwierzyliśmy w prawdziwość jego książek.

Gdy nadszedł dzień powrotu, Król wysłał nas w towarzystwie swoich ludzi, aby odprowadzili nas na powierzchnię. Mieliśmy wyjść w innym miejscu. Król uznał, że nasz powrót po tylu miesiącach do Tybetu nie będzie bezpieczny. Po kilku tygodniach drogi Agarthczycy zostawili nas, abyśmy kilka kolejnych dni wędrowali sami, cały czas stromo w górę. Opuściliśmy jaskinie, wychodząc na tereny Polski, blisko granicy z innym państwem. Nie odważę się napisać, w którym miejscu. Ostatnie słowa Króla były prośbą, abyśmy dali jego ludowi żyć w spokoju.

Otto wrócił do domu rodziców, ja natomiast wyruszyłem od razu w kolejną podróż. Nie mogłem spokojnie osiąść po tym, co przeżyliśmy. Nie mogłem pogodzić się z faktem, że świat skazany jest na potępienie i nieuchronnie zbliża się jego koniec. Wyjechałem. Opuściłem kontynent i nie sądzę, abym miał jeszcze kiedykolwiek wrócić do domu. Umrę z daleka od niego.


Tutaj znajdziecie pierwszą część zapisków Axela, pamiętnik Eufegenii oraz kolejne fragmenty z dziennika Axela.
Filologia klasyczna i ćwierćwiecze – na koncie. Podróże i własne książki – w planach. Kanał literacki, kino oraz dobre jedzenie – na co dzień.

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %