Wieczną mantrę morze nuci
Rozstania
i powroty. „Przypływ, odpływ, fala za falą.
Wieczną mantrę morze nuci. Przypływ, odpływ, oddech czasu. Co
odeszło, kiedyś wróci”. Tak śpiewa Anna Maria Jopek na płycie
Upojenie,
perfekcyjnie łącząc nową odsłonę „Poezji nieoczywistych” z
sierpniowym tematem miesiąca. Oraz z sierpniem i jego ogólną
charakterystyką.
Okres
wakacyjny bowiem dojrzewa, szukamy więc na różne sposoby
wytchnienia od fali upałów i marzymy leniwie o błogich chwilach
ochłody w przeklinanym zazwyczaj rześkim Morzu Bałtyckim. Ja
natomiast chciałam poszukać reprezentacji polskiego wybrzeża w
poezji. Okazuje się jednak, że liryka marynistyczna nie ma u nas
mocnej reprezentacji. Pewnie, każdy mógłby wymienić parę tytułów
skupiających się na motywie morza, ale są to pojedyncze utwory
poetów wcale niekoniecznie kojarzonych z tym wodnym żywiołem. W
szkole nawet omawialiśmy chociażby sonety Mickiewicza Cisza
morska, Żegluga
i Burza,
zapewne przytrafiły się także podobne wiersze Słowackiego czy
innych autorów, ale nie klasyfikowaliśmy ich jako poezji morskiej,
a raczej zawsze jako coś innego (np. poezję podróżniczą).
Istnieją, rzecz jasna, współcześni poeci, którzy w mniejszym lub
większym stopniu opiewają morza szum, ptaków śpiew i piasku
błysk, ale albo są to średnio utalentowani twórcy lokalni, albo
autorzy nieznani szerszej publiczności (tacy jak na przykład Marek
Krystian Emanuel Baczewski, autor tomu Morze
i inne morza). Skoro zatem
przeciętny student polonistyki nie kojarzy typowo morskiego
wieszcza, można chyba bez ryzyka wysunąć tezę, że poezja
marynistyczna jest w Polsce zjawiskiem marginesowym (nawiasem mówiąc,
w przeciwieństwie do polskich gór, które doczekały się wielu
piewców).
Ale
że postanowiłam napisać i o poezji, i o polskim morzu, musiałam
zmienić taktykę i zadowolić się wierszem pojedynczym, byle
wpisującym się w tematykę. Wykorzystałam wolny, wakacyjny czas na
przegrzebanie własnej skromnej kolekcji tomików poetyckich i
ostatecznie zdecydowałam się na posunięcie przewrotne. Wybrałam
utwór poety na wskroś warszawskiego, urodzonego w Warszawie,
wykładającego na Uniwersytecie Warszawskim, mającego na koncie
tomiki o tytułach takich jak Okęcie
oraz Wola
i Ochota. A jednak w zbiorze
Tadeusza Pióry Pieśni miłosne
z 2004 roku znalazłam wiersz dla mnie,
dla Was, dla „Poezji nieoczywistych” i tematu miesiąca.
Przed
bezpośrednim kontaktem z rzeczonym utworem wrzucę jeszcze cytat z
notki biograficznej poety zamieszczonej na portalu Culture.pl: „Pióro
stanowi dla krytyków twardy orzech do zgryzienia – cenią go, lecz
nie potrafią analizować. Jeden z nich stwierdził wręcz, iż
»omawianie
wierszy Pióry kończy się dostosowywaniem ich do własnych gustów,
do własnego smaku«”.
Ja przede wszystkim nie widzę w tym nic złego. Nawet jeśli nie
jesteśmy profesjonalnymi krytykami, a trafi nam się wiersz, z
którym na pierwszy rzut oka nie wiemy, co zrobić, to nie jest to
jeszcze powód, żeby poezji w ogóle nie czytać albo żeby w
skrytości ducha nazwać się analfabetą i bezmózgiem. Bo poezja
zawsze coś znaczy, ale nigdy nie jest tym samym dla każdego. Lepiej
jeszcze – nie ma znaczenia właściwszego lub gorszego. Oto właśnie
piękno liryki – samo z nią obcowanie rozwija naszą wrażliwość,
otwiera umysł na nowe wartości, zostawia nas zmienionych,
pełniejszych. A wysiłek, wbrew częstym zarzutom, jest minimalny. W
przypadku większości wierszy nawet jedna szybka lektura jest w
stanie dostarczyć wysokiej jakości wrażeń, wcale nie
pośledniejszego gatunku. Pozostała część, do której należy
utwór Połać i szum
Pióry, po pobieżnym przeczytaniu zostawia nas z miną typu „WTF”
czy „co ja pacze”, bez odpowiedzi na szkolne pytanie „o czym
jest ten wiersz”. Ale i na to jest sposób: wystarczy utwór
przeczytać raz jeszcze, a najlepiej każde zdanie osobno z
dodatkowym czasem na namysł nad znaczeniem, na krótką
interpretację czy po prostu grę skojarzeń. I jeszcze dla
wyjaśnienia – jeśli brzmię jak fanatyczka z wielką misją
krzewienia poezji wśród narodu, to tylko dlatego, że sztuka ta tak
wiele wniosła do mojego życia – i każdemu życzę podobnych
doświadczeń. Wybaczcie mi to.
Przechodząc
do sedna sprawy – proponuję garść własnych odczuć i doznań
wydobytych na światło dzienne dzięki wierszowi Tadeusza Pióry.
Nie są to interpretacje zobowiązujące, a raczej tymczasowe i
relatywne impresje – bo poezję można czytać i tak, bardziej
czując niż rozumiejąc (to zresztą mój ulubiony sposób na lirykę
i sztukę w ogóle). Chcę pokazać, że w odczytaniu wiersza jest
miejsce na chwilowe zachcianki, osobiste doświadczenia i
przemijające humorki. Gdybym przeczytała Połać
i szum innego dnia, w innych
okolicznościach i z innym samopoczuciem, napisałabym pewnie
zupełnie inny tekst. Ale czas jest ten właśnie, z odrobiną
wakacyjnej beztroski i optymizmu. Bo choć odnajduję w wierszu ślady
świadczące o doświadczeniu urlopowym, wolnych chwilach spędzanych
nad morzem (wspomnienie pocztówek, stołowania się w barze,
corocznych powrotów, noclegu w hotelu), to jednak odczuwam niepokój,
bliżej mi do melancholii niż sielankowości. Na plaży nie mamy
przecież typowych wczasowiczów, ale jednostki strzaskane, niepełne,
nie do końca będące sobą, wykrzywione. Znajdują się jednak w
pewnych schematycznych sytuacjach, „w znajomych pozach lekkiego
uniesienia”. Dotyka ich zatem piętno ambiwalencji, cechujące
także samo morze, które równocześnie zaskakuje i nie dziwi. Takie
okoliczności współgrają przecież z atmosferą urlopu w
nadmorskim kurorcie, gdzie jednocześnie odnosimy wrażenie
tymczasowości i prowizoryczności oraz stykamy się z odwiecznym,
niezmiennym żywiołem nieczułym na ludzką stronę historii.
[img=363]
I
tutaj wchodzi na scenę mój życiowy nihilizm. W dalszej części
wiersza widzę bowiem rozrysowaną sytuację człowieczeństwa na tle
wszechświata, która nie napawa optymizmem, a na pewno nie współgra
z takimi słowami jak „potęga” i „istotność”. W
następujących wersach widzę ludzi próbujących zatrzymać czas,
chociaż oczywiste jest, że morza, odwiecznej reguły, nie da się
oszukać. Widzę ludzi „zajadłych w bycie”, przywiązanych do
istnienia, starających się je zatrzymać, chociaż nie oferuje ono
nic więcej ponad „zmrużone oko” i „zadymione szkło” –
coś wypaczającego prawdę (o ile prawda w ogóle istnieje),
narzucającego filtr w odbiorze rzeczywistości. Padają słowa o
doświadczeniu, które jest spustoszeniem – czy to dlatego, że
przyzwyczaja do życia, które jest ułudą? Bo czemu
niewystarczający okazuje się dzień, kiedy ludzie mogą brać z
życia pełnymi garściami, cieszyć się dostępną rozrywką? Czemu
„wyczekujemy zmierzchu i głębszych ciemności”? Może właśnie
dlatego, że w ciemnościach łatwiej wyobrazić sobie własne realia
i łatwiej w nie potem uwierzyć, jako że nie widać szwów i
niedociągnięć. Ostatecznie pewność siebie, ludzka wiedza i
edukacja są oparte na fikcji, odległych skojarzeniach. Potrzebujemy
więc orzeźwiającego, nieprzejednanego morza, które obedrze nas ze
złudzeń.
A
może nie. Może te złudzenia to jedyny dostępny nam świat. Może
potrzebujemy ich, by przetrwać jako gatunek i by radzić sobie z
codziennością jako jednostki. Może jutro przeczytam Połać
i szum i namaluję wesoły obraz
kolorowymi flamastrami. A może ominę ten wiersz i będę
kontemplować utwór z kolejnej strony, zatytułowany Taxi
Hel i zamykający się w ciągu cyfr
„0 601 070 075”. Może nawet spakuję walizkę i sprawdzę, czy
numer ten wciąż funkcjonuje i pomoże mi znaleźć się na plaży,
naprzeciw łagodnych, chłodnych, uspokajających fal.