Hospicjum na świeżym powietrzu
Podobno nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki. Co ciekawe, nie tylko ci łakomi tantiem twórcy filmowi (ekhem Kraina Lodu II ekhem) zdają się ignorować tę niepisaną zasadę. Zdarza się to również pisarzom.
Dominują głosy, że Stephen King ze starcia z legendą własnej bestsellerowej powieści sprzed dziesięcioleci – Lśnienia – wyszedł obronną ręką. Ale aby porwać się na kontynuację dzieła mistrza kinematografii Stanleya Kubricka, który z historii Kinga o zwyczajnym szaleństwie wycisnął co najlepsze, trzeba być doprawdy samemu szaleńcem. A jednak oto jest – filmowy Doktor Sen, dość luźna adaptacja książki o tym samym tytule oraz de facto duchowo-artystyczny spadkobierca wizji reżysera Odysei kosmicznej. I o dziwo takie rozpięcie między mediami wyszło tu całkiem dobrze.
Danny Torrence, straumatyzowany przeżyciami z Hotelu Panorama, dorósł. Nauczył się radzić sobie z duchami przeszłości (tymi dosłownymi, bo z metaforycznymi już nie). Zostawił za sobą wymyślonych przyjaciół (R.I.P. Tony), wsparcie znajdując za to w alkoholu – wzorem swojego ojca. Teraz błąka się bez celu po Ameryce, aż do chwili, gdy znajduje zaciszny kąt, w którym mógłby zacząć na nowo układać swoje życie. Na miejscu znajduje także: przyjaciół, powołanie, zrozumienie. Oczywiście owa sielanka nie mogła trwać wiecznie.
Uczynienie postaci syna Jacka Torrence’a centralnym punktem sequela było chyba jedynym sensownym przepisem na jego sukces. Piętno pozostawione przez czyny rodzica, emocjonalne konsekwencje czołowego zderzenia z niepojętym – sporo jest narracyjnego potencjału w eksploracji podobnych przemian w psychice bohatera. Ewan McGregor bardzo dobrze sprawdza się w roli zagubionego życiowo mężczyzny stosującego wszelkie możliwe mechanizmy wyparcia oraz chowającego się za tarczą cynizmu. Jego kreacja wzbudza momentalną sympatię, niezależnie od tego, czy skrywa twarz pod obiwanowskim zarostem, czy też nie. To protagonista, któremu nie sposób nie kibicować.
Przesunięcie akcentów – także gatunkowych – pozwala Doktorowi Snowi lepiej zgłębić aspekt świata przedstawionego, który w części pierwszej był ledwie zarysowany. A mianowicie tytułowe „lśnienie”. Poznajemy dokładniej zasady działania tej enigmatycznej zdolności, innych użytkowników (świetna młoda Kyliegh Curran!), wprowadzone zostaje też coś w rodzaju mentalnego pałacu z Sherlocka. Gatunkowe przesunięcie w stronę fantastyki zamiast horroru (aczkolwiek ten drugi wciąż jest tutaj obecny, często w nieoczekiwanym kontekście, a w formie czystej – w ostatnim akcie opowieści) daje większe pole do popisu reżyserowi, co skutkuje szeregiem wizualnie eksperymentalnych sekwencji. Zresztą już wcześniejsza adaptacja Gry Geralda pokazała, że Mike Flanagan czuje się bardzo dobrze w świecie Kinga oraz nie stroni od obrazowych rozwiązań.
Z owego nadnaturalnego świata wywodzi się także główne zagrożenie filmu: Prawdziwy Węzeł. Nie sposób jednak nie postrzegać owej grupy quasi-wampirów jako manifestacji amerykańskich lęków przed pedofilią. Wszak wyposażono je w sztandarowy atrybut w postaci stereotypowego vana, do którego przy pomocy magicznych sztuczek zwabiane są dzieciaki. Potwornego obrazu dopełnia zwyczaj swoistego doprawiania dusz ofiar skrajnym cierpieniem oraz strachem. Za fasadą sadyzmu kryją się jednak godne pożałowania istoty, których jedynym sensem istnienia jest rozpaczliwa ucieczka przed przemijaniem. Tym sposobem główny konflikt zbudowany jest na zasadzie paraleli – oto Danny oswaja śmierć i akceptuje rzeczywistość, określoną przez niego nihilistycznie jako „jedno wielkie hospicjum na świeżym powietrzu”, podczas gdy Węzeł stara się bezskutecznie z tego zamkniętego cyklu istnienia uciec. Jak stwierdza przewodząca im Rose Kapelusz –zagrana przez Rebeccę Ferguson z niebezpiecznym wdziękiem kapitana Jacka Sparrowa z czasów, kiedy Depp jeszcze nie znudził się rolą (ileż ona musiała mieć zabawy!) – „Czego się nie robi, aby kupić czas”.
Pomimo tego, że film posiada własną wyrazistą tożsamość, zamiarem reżysera była również niemal pełna immersja w kubrickowskiej wizji. Zapożycza zatem od mistrza rozmaite audiowizualne zagrania, od minimalistycznej ścieżki muzycznej, składającej się niekiedy z samego odgłosu bicia serca, aż po techniki operatorskie (kultowe już ujęcia panoramiczne). Wiernie i pieczołowicie odtworzono wnętrza przeklętego hotelu (ach, te wzorzyste dywany!), dobrano aktorów przypominających swoje odpowiedniki z klasyka horroru, ba! wręcz nakręcono na nowo pewne wybrane sceny. Niejednokrotnie przewija się także na ekranie niezapomniane REDRUM. Znajdzie się nawet nawiązanie do tzw. kingversum! Wszystko to jednak zgrabnie zazębia się z ogólnymi leimotivami Doktora Sna, a całość unika wrażenia niezgrabnie pozszywanej imitacji. W finale zaś historia obiera inny kierunek aniżeli jej książkowy materiał, zataczając niejako pełen krąg oraz puszczając oko do czytelnika Lśnienia. Jest w tym coś niesłychanie satysfakcjonującego i być może dlatego znany ze swojej niechęci do adaptacji Kubricka Stephen King nie dość, że dał Flanaganowi zielone światło, to na dodatek z wielkim zapałem promuje film m.in. w mediach społecznościowych.
Łatwo o sukces, kiedy twórca podchodzi do swojego dzieła ze zdrową dozą realizmu i nie próbuje na siłę stworzyć nowego klasyka gatunku. Dzięki temu widz może cieszyć się zrobionym z sercem oraz zapałem kinem rozrywkowym, a ponad dwie godziny seansu nie dłużą się zupełnie. Nie wiem, jak wy, ale ja jestem za tym, żeby ten reżyser dalej ekranizował króla horroru.
P.S. Byłbym zapomniał o bodaj najsłodszym aniele śmierci pod postacią kota Azreala (w skrócie Azzie).
tytuł: Doktor Sen
reżyseria: Mike Flanagan
scenariusz: Mike Flanagan
obsada: Ewan McGregor, Rebecca Ferguson, Kyliegh Curran
czas trwania: 2 godz. 31 min.
data polskiej premiery: 15 listopada 2019
gatunek: horror
dystrybutor: Warner Bros. Entertainment Polska Sp. z o.o.
Film obejrzeliśmy dzięki współpracy z kinem Helios