Przeczytaliśmy

To o nas. „Normalni ludzie” Sally Rooney

W pierwszych zajawkach dotyczących Normalnych ludzi przeczytałem, że Sally Rooney jest Salingerem doby Snapchata. Na szczęście to nieprawda. Nie jest żadnym drugim Salingerem czy trzecim Joyce’em. Jest pierwszą Rooney – obserwatorką swojego pokolenia i rzeczywistości, w jakiej ono funkcjonuje.

A tym pokoleniem jesteśmy my, dzieci lat ’90. Milenialsi, jeśli komuś tak podoba się nas nazywać. My, młodzi dorośli, dalecy od stereotypowej figury roszczeniowego pożeracza awokado, mamy realne obawy i realne problemy. Jesteśmy uwikłani w politykę bardziej, niżbyśmy tego chcieli, i cierpimy za grzechy późnego kapitalizmu. Urodziłem się w 1991 roku – zresztą tak samo jak Rooney – pełną gębą należę więc do szerokiej kategorii „pokolenia Y”. Widzę, co się dzieje, i tym, którzy jeszcze nie wiedzą lub wiedzą, ale rozpaczliwie racjonalizują smutne fakty, śpieszę donieść, że jest źle! A co może nas uratować w tej sytuacji? No oczywiście, że miłość! Rooney opisuje ją w sposób wyjątkowy, wywołując w czytelniku wrażenie konfrontowania się z czymś, co już dawno temu uznał za banał i przylepił etykietę taniego sentymentalizmu. Irlandka, niczym sprawna psychoterapeutka, kruszy pokrywającą nas skorupę, byśmy mogli się… Boże drogi! Nie wierzę, że to piszę – byśmy mogli się wypłakać!

Samej historii zawartej w książce nie da się streścić tak, by nie wyglądała ona jak mocno już zużyta klisza. Ot, chłopak i dziewczyna. Connell i Marianne. Chodzą do tej samej klasy liceum. Connell cieszy się popularnością. Gwiazda szkolnej drużyny piłkarskiej, zawsze otoczony grupą kolegów, świetnie się uczy, podoba się dziewczynom i tak dalej, i tak dalej. Jest wśród swoich – dzieciaków o robotniczym pochodzeniu – więc nikt nie przywiązuje wagi do tego, że mieszka w szeregowcu i jest wychowywany przez samotną matkę. Uczniowska społeczność ocenia go wyłącznie z perspektywy szkolnych korytarzy. To samo grono zupełnie inaczej patrzy zaś na Marianne – dziewczynę z bogatego domu. Szybkie diagnozy grupy wykluczają wszelkie możliwości koleżeństwa: nietykalska dziwaczka, outsiderka w skrajnie pejoratywnym znaczeniu tego słowa. Na co dzień obojga bohaterów rozdzielają zatem rygory szkolnej obyczajowości. Ale poza zasięgiem wzroku rówieśników ich znajomość kwitnie. Szybko odkrywają, że w świecie, który krępuje ich oboje, tylko przy sobie nawzajem nie muszą udawać.

Historia stara jak sama literatura. Format opowieści o miłości, który istniał już od dawna. Nic nowego nie da się tu dodać. Tak, to prawda. I Rooney nie stara się nas przekonywać do czegoś innego. Po prostu robi swoje – eksploruje głębię psychiki bohaterów. Troskliwie zajmuje się drobiazgami, jasno dając do zrozumienia, że lepiej definiują uczucia osobno niż wspólnie. Każdy gest, zachowanie i słowo ma swoje zaplecze emocjonalne, jest podparty myślą lub wrażeniem. Otwarcie przed czytelnikiem tego kosmosu wewnętrznych przeżyć sprawia, że od pierwszej strony mamy poczucie obcowania z czymś świeżym i potężnym, jakbyśmy sami czuli skok dopaminy, którego doświadczają Connell i Marianne.

Dorastanie w latach 90. i na początku XXI wieku miało pewien wspólny mianownik niezależnie od szerokości geograficznej – niesprecyzowanie. Niesprecyzowane są widmowe oczekiwania poprzednich pokoleń. I niesprecyzowane są oczekiwania współczesności, którą z takim trudem dla nas wypracowano. „Możesz być, kim chcesz”. Czyli kim? Na to pytanie nie ma dobrej odpowiedzi. Stąd kurczowe trzymanie się „normalności”, a raczej jej wyobrażenia, i rozpaczliwe zabiegi o to, by pozostać w jej wirtualnych ramach – zupełnie jak jedna z powieściowych postaci, która popełnia samobójstwo. Normalis, normiki, zwyklacy – tytuł powieści Rooney opisuje całą tę nieformalną, ale definiowaną po memach i internetach grupę społeczną.

Normalni, czyli przeciętni, niezauważalni i uśrednieni w masowym odbiorze. Ich świat nie ma kształtów i znajduje to wyraz w książce: bohaterowie przez lata nie potrafią określić zasad swojego związku; metropolia odwraca klasowo-ekonomiczne podziały prowincji, syn ministra odpowiedzialnego za kryzys gospodarczy chodzi z lewicującą dziewczyną, autoagresja miesza się z czułością, a studenci bez stypendium podają obiad tym ze stypendium. Cały ten chaos „nieustalenia” kryje się za normicką pozą „wszystko okej, dajemy radę, jakoś leci”, ale to tylko cienka politura, którą można zdrapać.

Mam wrażenie, że dla dzisiejszych ludzi w wieku około trzydziestki Connell i Marianne mogą być bliżsi niż wielu spośród setek facebookowych znajomych. Działa sama świadomość, że bohaterowie mieli tyle lat co my w czasach najważniejszych dla naszej młodości. Łatwo przerzucić na nich własne przeżycia. Łatwo pociągnąć ich historię, wyobrazić sobie, jak się trzymają podczas dziesiątkującej nas epidemii samotności. Wszyscy kolektywnie jesteśmy wyczerpani. Nierealnym społecznym wymaganiom nie sposób sprostać. Wypala nas praca w młodym, dynamicznie rozwijającym się zespole – po nic i dla nikogo. Depresyjną, dławiącą gulę wpycha w gardło korpo, depresyjną, dławiącą gulę wpycha w gardło kasa w Biedronie, depresyjną, dławiącą gulę wpycha w gardło siedzenie w domu i pisanie recenzji książkowych. Od czasu do czasu, zwykle nocą, mesendżery płaczą zwierzeniami wymuszanymi jak zeznania. Ale rano znów na nogach i „aby do wieczora”, netflix and chill and no future, probably…

Tymczasem w objętościowo skromnej powieści Sally Rooney mieści się cała paleta emocji podanych wprost. Tak jak je odczuwamy i jak chcielibyśmy je przekazywać. Normalni ludzie to coś jak głęboka relacja pokazana od kuchni, od strony zwykle skrywanych mechanizmów. Wejście w ten subtelny, niewidzialny świat daje dziwny rodzaj ulgi. Ten, który przychodzi wraz ze słowami „to o mnie”.


autorka: Sally Rooney

tytuł: Normalni ludzie

przekład: Jerzy Kozłowski

wydawnictwo: W.A.B.

miejsce i data wydania: Warszawa 2020

liczba stron: 304

format: 155 × 235 mm

okładka: miękka ze skrzydełkami

Normalni ludzie to nie jedyna książkowa nowość, która trafiła w nasze ręce. Monika Jasek recenzowała Ślady miasta, czyli najnowszą powieść Larsa Saabyego Christensena. Artur Baranowski wziął na warsztat Poniemieckie Karoliny Kuszyk. Natomiast Magdalena Pawłowska podzieliła się swoimi wrażeniami z lektury drugiej części Vademecum złego ojca autorstwa Guy Delisle’a.

(Ur. 1991) Poeta, prozaik, felietonista. Wzrost - 176 cm. Szczupły. Oczy koloru szarozielonego. Bez nałogów i obciążeń finansowych. Jego ulubiona liczba to 100000000. W przyszłości chce zostać samolotem.

    1 Comment

    1. […] A nie dostalibyśmy zapewne w ogóle, gdyby nie międzynarodowy sukces Normalnych Ludzi (recenzja tutaj). Pojawienie się polskiego przekładu Rozmów z przyjaciółmi (bardzo dobrego zresztą, […]

    Zostaw odpowiedź

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    0 %