Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci. Recenzja
Od pewnego czasu uczę się hiszpańskiego. Była to spontaniczna decyzja – chciałam latem spróbować czegoś nowego. Letnia przygoda się przedłużyła i zmieniła w semestr zimowy, więc zaczęłam chętniej sięgać po książki hiszpańskich autorów albo traktujące o Hiszpanii. Dlatego nie mogłam przejść obojętnie obok nowości Wydawnictwa Czarne: Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci Katarzyny Kobylarczyk. Ale nie sądziłam, że będzie to tak trudna lektura.
Hijos falsos. Bebés robados.
Fałszywe dzieci. Ukradzione dzieci.
Gdy w 1999 roku hiszpański Sąd Najwyższy orzeka, że dziecko ma prawo wiedzieć, kim są jego rodzice, wszystko się zmienia. Wydawać by się mogło, że to oczywista decyzja – przecież to prawo niezbywalne. Dla Hiszpanii jest to jednak przełomowe wydarzenie. Niedługo potem do prawnika Enrique Vili Torresa przychodzą nowi klienci. Dowiedzieli się, że zostali adoptowani. Ich rodzice się przyznali, że wcale nie są biologicznymi rodzicami. W dokumentach jednak nie ma nawet wzmianki o adopcji, rodzice adopcyjni figurują jako rodzice biologiczni. Niektórzy od lat podejrzewają, że coś jest nie tak. Różnią się od swojej rodziny, sąsiedzi plotkują, rzucają dziwne aluzje. Zgłaszają się również starsi ludzie, którzy stracili dzieci w niepokojących okolicznościach: zdrowe noworodki nagle umierają w szpitalach. Personel nie pozwala pochować maleństw, wszystkim się zajmiemy – mówią. Na akcie zgonu często jest inna przyczyna śmierci, czasami dokument jest podpisany przez nieistniejącego lekarza. Co tak naprawdę się wydarzyło? Co się stało z ich dziećmi?
Adoptowani szukają odpowiedzi. Poszukują rodzin, jakichkolwiek żyjących krewnych, swojego miejsca na Ziemi. Zadają sobie pytanie: kim jestem?
Prawnicy obliczają, że liczba poszkodowanych może sięgać nawet 300 tysięcy osób. Sądy hiszpańskie zajmują się sprawami z lat 1960–1990, lecz ten proceder mógł trwać nawet od czasów wojny domowej. Skala problemu po prostu szokuje i brakuje słów na wyrażenie tego, co się czuje podczas lektury Ciałka. Historie osób splatają się z grozą reżimu frankistowskiego, chorym mechanizmem funkcjonowania kraju oraz bezdusznym patriarchatem. Autorka oddaje głos pokrzywdzonym, by wybrzmiały ich doświadczenia, by mogli podzielić się swoimi wspomnieniami oraz uczuciami wyobcowania w swojej rodzinie, braku poczucia przynależności, samotności. Ci, którzy mieli nieszczęście urodzić się podczas trwania dyktatury nacjonalistyczno-katolickiej, stali się jej ofiarami. Matkom odbierano dzieci, zastraszano je, stosowano przymus, wmawiano, że maleństwa umarły. To, co przeżywały nierzadko młodziutkie dziewczyny w więzieniach czy ośrodkach dla młodocianych matek prowadzonych przez zakonnice, przeraża. Niepojęte jest to, że to wydarzyło się naprawdę, a w dodatku wcale nie tak dawno temu – nie mówimy przecież o głębokim średniowieczu, tylko o drugiej połowie XX wieku.
W tym haniebnym procederze uczestniczyła elita, przede wszystkim lekarze, pielęgniarki, księża i zakonnice. Dziecko można było kupić za równowartość mieszkania – czasami kosztowało więcej, czasami mniej. Jedna z bohaterek opowiada, że trafiła do swoich rodziców w miejsce innego noworodka, który nieszczęśliwie zmarł. Aż nasuwa się porównanie, że dzieci były na gwarancji, jak wadliwy towar, który można wymienić. Autorka świetnie wyjaśnia, dlaczego władze nie podjęły radykalnych kroków, gdy sprawa wyszła w końcu na jaw. Dlaczego do tej pory utrudnia się pokrzywdzonym odnalezienie swoich krewnych. Jak to się dzieje, że nagle znika dokumentacja, a lekarze, którzy podpisywali fałszywe akty zgonu, nawet nie pracowali w danym szpitalu.
Podobało mi się to, że Kobylarczyk podeszła do tematu z ogromną empatią. Pokazała problem z różnych perspektyw, dotarła do wielu osób, którym później oddała głos. Zgłębiła temat, o czym świadczą liczne źródła, poświęciła wiele godzin na rozmowy z bohaterami. Pisze w sposób łagodny, wyważony, nie epatuje niepotrzebną sensacją, nie pisze pod ustaloną z góry tezę. Jest to kolejny, po niezwykle udanej greckiej dylogii Dionisosa Sturiosa, tytuł, który pokazuje inne, bolesne oblicze wakacyjnego raju. Tak jak przeciętny turysta nie ma większego pojęcia o problemach Greków i Greczynek, tak samo przeciętny turysta zapewne nie wie, że minie jeszcze wiele lat, nim zrośnie się złamane serce Hiszpanii.
Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci to nieprzeciętnie poruszający reportaż. I choć nie jest obszerny – ma jedynie 208 stron – to nie sposób przeczytać go w jeden wieczór. Historie tamtych ludzi są tak przygnębiające, szokujące i bulwersujące, że po prostu trzeba sobie je dawkować, dać sobie czas na ich przetrawienie. Nie ma tutaj happy endu, obawiam się, że na ten przyjdzie jeszcze długo poczekać – o ile kiedyś to nastąpi. Mimo trudnej tematyki zdecydowanie uważam, że to lektura, po którą warto sięgnąć. Zobaczyć, że każdy kraj ma białe plamy w swojej historii i problemy, które do tej pory nie zostały rozwiązane. Bo Hiszpania to nie tylko upały, pyszne jedzenie, piękne plaże i destynacja wakacyjna.
autorka: Katarzyna Kobylarczyk
tytuł: Ciałko. Hiszpania kradnie swoje dzieci
wydawnictwo: Wydawnictwo Czarne
miejsce i data wydania: Wołowiec 2023
liczba stron: 208
format: 133 × 215 mm
oprawa: twarda